czwartek, 20 sierpnia 2015

Rozdział 53 - Kłamstwa

Rozdział możecie potraktować jako pierwszy z rozdziałów na wrzesień - mam problemy z komputerem, więc nie dałabym rady opublikować go później. No i tutaj muszę zahaczyć o te problemy z komputerem - nie wiem, kiedy dodam nowy rozdział, z racji, że nie mam go na czym napisać... No cóż, rozdział dedykuję Śliwci, która wybiła mi z głowy pewien bardzo głupi pomysł, dotyczący tego opowiadania. No i Niewinnej, która nie potrafi porządnie zawrzeć umowy :) To dla was dziewczyny :)

***

Następnego dnia wstałam z łóżka ledwo żywa. Moje ciało było rozpalone od gorączki, a gardło paliło żywym ogniem, kiedy przełykałam. Wysłałam list do szpitala, informując pracodawcę, że złapałam jakieś świństwo i nie dam rady przyjść do pracy. W duchu przysięgłam sobie, że więcej nie będę szlajać się w deszczu, zwłaszcza, kiedy jestem tak cienko ubrana. Kiedy wróciła moja sowa, którą niedawno kupiłam, naskrobałam szybki listo do Alicji, prosząc, by podrzuciła mi jakieś eliksiry lecznicze. Czekając aż na przyjaciółkę, przygotowałam sobie kubek gorącej herbaty z miodem. Zazwyczaj nie piję herbaty, nienawidzę jej smaku i zapachu, ale z moim podrażnionym gardłem nie dałabym rady wypić kawy, którą tak uwielbiam.

Było mi koszmarnie zimno, więc przyniosłam sobie kołdrę z sypialni i owinięta nią, sączyłam herbatę i przysłuchiwałam się spikerowi z radia.

- To już kolejne zaginięcie w tym miesiącu - ogłosił przygnębionym głosem. - Mówi się, że z dnia na dzień Czarny Pan zyskuję nowych zwolenników. Coraz częściej na przedramionach uczniów, znajduje się mroczne znaki.

Przymknęłam oczy, przypominając sobie moją dawną przyjaciółkę - Kate. Na jej przedramieniu również znalazłam mroczny znak. Wzdrygnęłam się - być może na nieprzyjemne wspomnienie, a może z zimna.

- Rodzice zaczynają bać się puszczać dzieci do Hogwartu, choć Albus Dumbledore, dyrektor szkoły magii i czarodziejstwa, zapewnia, że zamek jest całkowicie bezpieczny, a Ten, którego imienia nie wolno wymawiać, dostanie się tam, dopiero wtedy zginie on sam i cała kadra nauczycielska. Nie jest nowością, że to właśnie Dumbledore jest tym, którego boi się sami wiecie kto. Więc czy Hogwart jest bezpieczny.

Powieki zaczęły mi ciążyć, resztkami świadomości słuchałam radia. Część mnie, właściwie już spała. I kiedy już przekraczałam granicę krainy snów... Głośny dźwięk dzwonka sprawił, że podskoczyłam gwałtownie, a wciąż ciepła herbata wylała się na mnie.

- Cholera - zaklęłam, krzywiąc się na palące gorąco, które dotknęło mojego brzucha.

Zdjęłam bluzkę i rzuciłam ją w kąt. Założyłam zamiast tego bluzę, która leżała przewieszona prze oparcie fotela. Ruszyłam nieco chwiejnym krokiem w kierunku drzwi.

- Cześć Alicja - rzuciłam, widząc w drzwiach moją przyjaciółkę.

- Cześć, kochanie - uśmiechnęła się i uściskała mnie mocno.

Nie wyglądała najlepiej. Jej włosy, zwykle schludnie ułożone, były całe rozwiane, paznokcie, które zazwyczaj pokrywał niebieski lakier, teraz były niepomalowane. Z zaniepokojeniem dostrzegłam, że ona również bardzo schudła w ostatnim czasie. Pod jej oczami widniały delikatnie cienie.

- Torturują was na tym szkoleniu? - zapytałam, starając się nie zwracać uwagi na ból w gardle.

Dziewczyna uśmiechnęła się blado.

- Troszeczkę, ale to chyba nie jedyny powód mojego kiepskiego samopoczucia - odparła dziewczyna. - Wiesz, cieszę się, że do mnie napisałaś. Muszę ci coś powiedzieć.

- Czekaj, zrobię herbatę i wszystko mi opowiesz.

- Przecież Ty nie lubisz herbaty - odparła zaskoczona.

- Nawet mnie nie denerwuj, moje gardło nie toleruje niczego innego.

- To mi o czymś przypomniało. Weszłam do apteki na Pokątnej i okazało się, że wymiotło cały zapas eliksiru pieprzowego. To chyba jakaś epidemia. W każdym razie, wstąpiłam do mugolskiej apteki i chyba będzie ci musiało to wystarczyć.

- Dobre chociaż to - westchnęłam.  - Ile ci wiszę?

- Nie wydurniaj się.

- Mówię poważnie, Alicja, ile mam ci oddać. Nie jesteś moim sponsorem, głupio się czuję, kiedy ktoś mi coś stawia.

- Chyba musisz się przyzwyczaić, bo James do biednych ludzi nie należy.

- No co Ty? - zapytałam ironicznie, po czym znów westchnęłam. - Zaprosił mnie tydzień temu do diabelnie drogiej restauracji. To był prawdziwy koszmar. Nie dość, że czułam się zażenowana, bo to on stawiał, to jeszcze ci wszyscy ludzie patrzyli na mnie z taką wyniosłością... Brr. Czułam się jak ktoś z niziny nizin społecznych.

- Musisz się przyzwyczaić. Zobaczysz, za dziesięć lat, takie wypady będą dla ciebie czymś naturalnym.

- Jasne - mruknęłam, wstawiając wodę na tę piekielną herbatę.

- Musisz się przyzwyczaić kochanie, że James nie należy do biednych ludzi i nie zamierza się z tym kryć. Poza tym, to całkiem miłe, że traktuje cię jak taką księżniczkę.

- W tym problem, Alicjo, ja nie chcę być żadną księżniczką - nie jestem tego typu osobą. James spodziewa się, że będę siedzieć cicho w domu, kiedy on będzie walczył... Nie mówmy już o tym i tak czuję się już fatalnie, nie pogarszajmy tego. Jak się układa między tobą a Frankiem?

- To jest poniekąd sprawa, o której chciałam porozmawiać. Jestem w ciąży - oznajmiła na wydechu.

- Och... - Udało mi się wykrztusić. - To... to wspaniale, gratuluję.

- To jeszcze nie koniec - powiedziała z szerokim uśmiechem. - Zrobiłam badania w Mungu i jest osiemdziesiąt pięć procent szans, że to bliźniaki.

- To naprawdę cudowna nowina.

- Lily, nie gniewaj się, ale muszę odwiedzić rodziców i trochę się śpieszę.

- Jasne, nie ma sprawy.

- No to do zobaczenia.

- Tak, do zobaczenia.

Drzwi zatrzasnęły się za Alicją, a ja usiadłam z kolejnym kubkiem herbaty w ręce. To wszystko było takie dziwne - działo się zbyt szybko.

Westchnęłam i sięgnęłam do torby po lekarstwa. Ja to mam prawdziwe szczęście - akurat, kiedy się rozłożyłam, musiało wymieść cały eliksir pieprzowy. Mogłabym bez problemu przygotować go sama, ale nie miałam odpowiednich składników. Czułam się tak okropnie, że najchętniej przyłożyłabym sobie różdżkę do skroni i walnęła się niewybaczalnym. Wtedy znów zadzwonił dzwonek. Klnąc w myślach, z racji, że znów oblałam, ruszyłam w stronę drzwi.

- Czego zap... - urwałam, bowiem nikogo nie było za drzwiami.

Rozejrzałam się zdezorientowana i wtedy moją uwagę przykuło coś leżącego na wycieraczce. Zmarszczyłam brwi i podniosłam owe coś z ziemi. To była kaseta. Zwykła, mugolska kaseta, jednak z boku widniał napis - Obejrzyj - Może nie być taki, za jakiego go uważasz.

- Co jest? - zapytałam samą siebie i rozejrzałam się ponownie. Nic, korytarz był pusty.

Z kasetą w ręce wróciłam do mieszkania. Odłożyłam ją na stół i poszłam wziąć prysznic, z racji, że cała kleiłam się od tego diabelskiego płynu (czytaj: herbata).

Przebrana, pachnąca i wciąż obolała, wpakowałam się do łózka, zapominając o tajemniczej kasecie, ale spokojnie, przypomnę sobie o niej jutro, a po obejrzeniu jej, moje życie na nowo zmieni się w koszmar.

***

Jak zapewne wiecie, nic nie trwa wiecznie, nawet choroba – a przynajmniej przeziębienie – i następnego dnia, moje samopoczucie znacznie się poprawiło. Może i nie mogłam jeszcze drzeć się w niebo głosy, bo przypłaciłabym to bólem gardła, ale i tak czułam się znacznie lepiej. Wcale nie miało z tym nic wspólnego, że to właśnie tego dnia James wracał z misji i miał mnie odwiedzić. Uśmiechnęłam się na myśl o towarzystwie Łosia i zaparzyłam sobie kawę, która miała jeszcze bardziej pogorszyć stan mojego gardła.

- I tak już zdycham – mruknęłam, zalewając kawę gorącą wodą.

Do południa czytałam książkę – mugolską literaturę z początków dwudziestego wieku. W końcu przegrałam walkę z własnym żołądkiem i z westchnięciem powłóczyłam się do kuchni. Czy wspominałam już, że Evans nie powinno się wpuszczać do kuchni? Moja mama była znakomitą kucharką, ale mówiąc delikatnie – nie odziedziczyłam po niej talentu. Potrafiłam zepsuć najprostszy przepis, a magia niewiele tu pomagała. Z satysfakcją jednak stwierdzałam, że potrafię zrobić sobie kanapkę, bez całkowitego zniszczenia mojego domu.

Weszłam z talerzem i szklanką w rękach, do salonu po czym zakopałam się w fotelu, pod ciepłym kocem. Wtedy mój wzrok padł na kasetę. Wstałam powoli i chwytając z półki pilota, włączyłam telewizor, odpaliłam urządzenie do odtwarzania kaset (Wyleciała mi z głowy nazwa tego urządzenia, jeśli jakaś dobra dusza zechce wspomnieć w komentarzy jego nazwę, to będę wniebowzięta - dop. autorki) i wsadziłam ją do środka. No bo jeszcze nie mogłam wiedzieć, jakie piekło rozegra się po jej obejrzeniu :)

 

 

piątek, 14 sierpnia 2015

Rozdział 52 - Siostrzyczka

Kochani, z wielkim uśmiechem na twarzy oznajmiam wam, że udało mi się napisać ten rozdział. Mam niezwykle dobry humor, gdyż wszystko zaczęło mi się układać :) Tak więc życzcie mi, żeby taki stan rzeczy się utrzymał :) Nie męczę was już, czytajcie :D

Rozdział dedykuję Lavender Potter :) Za to, że jeszcze mnie nie zabiłaś :)

***

Czas powoli płynie i mimo wszystko, trzeba żyć dalej. Z każdym dniem coraz mniej się rozmawiało, coraz więcej się walczyło, coraz mniej się pamiętało. Były chwile, w których mój uśmiech zamieniał się w rozpaczliwy szloch. W jednej sekundzie potrafiłam śmiać się z dziecinnych przepychanek Jamesa i Syriusza, a w drugiej wybuchnąć płaczem, bo zdaje sobie sprawę, że moja najlepsza przyjaciółka już nie może tego widzieć.

Nie miałam najmniejszej ochoty iść na ślub Petunii po ostatniej awanturze, którą mi urządziła, ale z grzeczności odpowiedziałam na zaproszenie, że przyjdę razem z osobą towarzyszącą. Oczywiście ślub nie miał odbyć się tak od razu, Petunia w przeciwieństwie do mnie, nie miała w sobie ani grama spontaniczności, ona musiała mieć wszystko dokładnie zaplanowane. Tak więc ślub i wesele miały odbyć się dopiero za miesiąc.

Tej nocy, spałam u Jamesa. Zjedliśmy razem kolację i każde z nas wymieniło się wrażeniami z dnia. James razem z Syriuszem byli na odczytaniu testamentu wuja, Łapy, który zostawił swojemu bratankowi sporą sumę pieniędzy. To miłe z jego strony, zwłaszcza, że na pomoc ze strony rodziny, Syriusz raczej nie ma co liczyć. Dowiedziałam się również, że spotkali tam Regulusa, a James, choć niechętnie, podziękował mu za uratowanie mnie. Co dziwne, Regulus stwierdził, że nie ma pojęcia o czym James mówi, po czym odszedł ze swoją zwyczajową wyniosłością.

- Syriusz twierdzi, że nie mógł tak po prostu przyznać się do uratowania szlamy – wypluł z obrzydzeniem ostatnie słowo – w obecności rodziny.

Kiwnęłam ze zrozumieniem głową. Niechętnie dłubałam widelcem w jedzeniu. Ostatnimi czasy nie miałam apetytu, co spowodowało u mnie znaczny spadek wagi. Bardzo martwiło to Jamesa, który swoją drogą zaczął się zachowywać strasznie nad opiekuńczo. To było nieco niepokojące...

***

Do każdego czasem przychodzi taka noc, pełna rozmyślań, kiedy to sen za cholerę nie chce przyjść. Przewracałam się z boku na bok, uklepywałam pięścią poduszkę, ale nic to nie dawało. W końcu pokonana, wstałam z łóżka. Zapaliłam światło w salonie i z westchnięciem usiadłam na kanapie. Kilka minut bezmyślnie gapiłam się w sufit, kiedy nagle moje spojrzenie przykuł album, leżący za szkłem jednej z szafek. Biłam się z myślami przez kilka długich sekund. Wspominanie nie było tym na co miałam ochotę – ostatnie wydarzenia bardzo dosadnie uświadomiły mnie, że wspomnienia przynoszą ból.

Niestety, znów przegrałam z samą sobą i już po chwili na moich kolanach spoczywał oprawiony w skórę, album, który kilka lat temu dostałam od Jamesa. Drżącą dłonią otworzyłam go na pierwszej stronie. Mały dopisek od Jamesa, nasze wspólne zdjęcie. Kolejna strona - Huncwoci w pełnym składzie coś broją. Następne zdjęcie... Coś ścisnęło mnie za serce i odruchowo przygryzłam wargę. To było zdjęcie, które zrobiła nam, mi i Dorcas, pewna miła Krukonka, zaraz po ceremonii przydziału. Wtedy latałam wszędzie z aparatem, chcąc uwiecznić na kliszy cały magiczny świat, który była dla mnie ogromną nowością. To zdjęcie niosło za sobą cudowne wspomnienie, wtedy pierwszy raz spotkałam Dorcas...

Retrospekcja

- Meadowes Dorcas

Chwila ciszy nastała na sali, kiedy mała, nieco zbyt niska na swój wiek dziewczynka, założyła na głowę tiarę przydziału. Patrzyłam na to ze średnim zainteresowaniem, już za chwilę miał zostać przydzielony Severus...

- GRYFFINDOR! - ryknęła tiara.

Westchnęłam i zrobiłam miejsce dziewczynie, która zmierzała w moją stronę. Na powrót wbiłam spojrzenie w Severusa, który spojrzał na mnie ze smutkiem. No tak, miał nadzieję, że zostanę przydzielona do Slytherinu...

- Jestem Dorcas Meadowes – Niska dziewczyna podała mi rękę. Dla świętego spokoju uśmiechnęłam się i odwzajemniłam uścisk.

- Lily Evans.

- Wiem, McGonagall wyczytała twoje imię, trudno nie zapamiętać tej rudej czupryny.

Spojrzałam na nią oburzona i już miałam jej odpowiedzieć, kiedy ona znów się odezwała:

- Ej, spokojnie, bo się zapowietrzysz. Dziewczyno, nie bądź taka ponadto, bo za Chiny nie znajdziesz przyjaciół.

- Mam przyj...

- No to twoja lista dzisiaj się powiększy, panno Mam Przyjaciół.

Prychnęłam i unosząc dumnie głowę, odwróciłam się w drugą stronę.

- Wiesz, ja łatwo nie odpuszczam. Zawsze dostaję to, czego chcę, a chcę, żebyś była moją przyjaciółką.

- Niby dlaczego?

- Bo widać, że masz charakterek, nie dasz sobie ubliżyć, jesteś uparta, a takie osoby się ceni. To jak, sztama?

Wyciągnęła do mnie dłoń, a jej oczy błyszczały, jakby od tego czy ją uścisnę, zależało coś wielkiego. Zmierzyłam ją badawczym spojrzeniem, po czym uśmiechnęłam się szeroko i uścisnęłam jej rękę.

- Sztama – oznajmiłam, szczerząc zęby.

Koniec retrospekcji

Wierzchem dłoni otarłam łzę, płynącą powoli po moim policzku. Ze zdjęcia szczerzyła się do mnie wesoło młodsza, żywa wersja mojej najlepszej przyjaciółki. Nie miałam żadnych wątpliwości, że odejście Dorcas niezaprzeczalnie mnie zmieniło. Jej śmierć zamieniła moje serce w krwawiącą ranę, w jeden chwili sprawiła, że zniknęło wszystko to, co budowałyśmy przez lata. Zniknęła jedyna osoba, która rozumiała mnie jak nikt na tym świecie, osoba, przy której liczyły się nie słowa, a gesty. Dorcas Meadowes – chyba nikt nie znał tak wielu szczegółów z mojego życia.

Przewróciłam kartkę i moim oczom ukazało się zdjęcie, gdzie James i Syriusz niosą mnie i Anastazję do jeziora, gdzie niemal się nie utopiłam. Widać Lunatyk, lub Glizdogon zrobił nam wtedy zdjęcie. Wzdrygnęłam się delikatnie, kiedy Anastazja spojrzała w moją stronę. Jej oczy były tak upiornie puste, jakby zdjęcie było świadome, że właścicielka tych oczu odeszła bezpowrotnie. Jak przez mgłę pamiętam zielone światło, które dosięgnęło dziewczynę na moich oczach. Pamiętam jej krzyk i życie w niej gasnące. To było... Merlinie, to było straszne.

Czy tego chciałam, czy też nie; rozkleiłam się już kompletnie. Szlochałam, przytulając mocno do piersi album, w którym kryło się moje życie. A przynajmniej jakaś jego część. W końcu zmęczona płaczem, wstałam i ruszyłam na chwiejnych nogach do kuchni, wciąż pociągając nosem. Drżącymi dłońmi, przygotowałam sobie gorącą czekoladę i usiadłam z nią do stołu. Siedząc przy kuchennym stole, czekałam na wschód słońca, który oznajmił, że czas iść do pracy.

W szpitalu świętego Munga, jak zawsze panował koszmarny harmider i jak zawsze naszła mnie ochota, żeby rzucić w cholerę pracę, która nie przynosi mi ani grama satysfakcji czy przyjemności. Ale i tym razem tego nie zrobiłam – sama nie wiem dlaczego.

Ten dzień wlókł mi się w nieskończoność, a nieprzespana noc bardzo wdawała mi się we znaki. Kiedy wieczorem wróciłam do domu, padłam na łóżko jak kłoda, nie mając nawet siły iść pod prysznic, co robiłam zawsze po powrocie z pracy. Zasnęłam niemal natychmiast.

Burza szalała dookoła a pioruny, wciąż gdzieś uderzające, nie robiły wrażenia na żadnym z ludzi stojących na ciemnej, leśnej polanie. Ich przywódca, człowiek o szkarłatnych oczach, wbił swoje spojrzenie w dziewczynę, która klęczała przed nim.

- Więc jesteś w końcu gotowa, by dołączyć do mnie? - zapytał chłodno człowiek.

- Jestem gotowa na to i na znacznie więcej, panie mój – powiedziała, schylając pokornie głowę.

- Bardzo dobrze, moja droga, bardzo dobrze... Z twoimi umiejętnościami doprowadzimy starego głupca do zguby...

- Co tylko sobie zażyczysz, panie mój.

Nagle kaptur czarnej szaty, zsunął się z głowy dziewczyny, ukazując przerażająco puste, błękitne oczy.

Obudziłam się dysząc ciężko, cała zlana potem. Resztki mojego zdrowego rozsądku zarejestrowały, że budzik stojący na szafce nocnej, dzwoni głośno. Wyłączyłam go, wciąż cała roztrzęsiona. Te oczy, które dopiero co zobaczyłam...

Wygramoliłam się niezdarnie z łóżka i weszłam do łazienki. W kilka sekund zdjęłam z siebie ubranie i wskoczyłam pod lodowatą wodę, lecącą spod prysznica. Gęsia skórka natychmiast pokryła moją skórę, a ciałem targnęły dreszcze, ale zamiast zwrócić na to uwagę, uparcie powtarzałam sobie, że to wszystko było jedynie głupim snem. No bo przecież to niemożliwe, żeby dziewczyna, którą pochowaliśmy lata temu, żyła, a już z pewnością nie mogłaby dołączyć do Voldemorta, który jest odpowiedzialny za śmierć jej przyjaciółki. 

Zakręciłam wodę i wyszłam spod prysznica, besztając moją wybujałą wyobraźnie. Nie powinnam była oglądać tych zdjęć, teraz nie tylko wspomnienie Dorcas, ale też zmarłej Anastazji, będzie mnie prześladować. Zdecydowanie, zbyt wiele śmierci w życiu widziałam - to nie było nic przyjemnego. Ubrałam się powoli, dokładnie rozczesałam włosy i już miałam wychodzić, kiedy zdałam sobie sprawę, że przecież tego dnia mam wolne. Z westchnięciem - sama nie wiem, czy spowodowanym ulgą, czy też czymś innym - opadłam na kanapę. W normalnych okolicznościach, cieszyłabym się, że mam wolne, to oznaczałoby możliwość spotkania się z Jamesem lub przyjaciółkami, ale nie tym razem. James, Remus i Peter byli na misji Zakonu, Alicja miała szkolenie, a Anabell znów wyjechała do Afryki, nieść pomoc biednym dzieciom. To było okropne - ta świadomość, że wszystko co do tej pory znałeś, zaczyna się zmieniać w tak okrutny sposób, a Ty... Ty nic nie możesz na to poradzić, nie możesz cofnąć ani zatrzymać czasu, w razie błędu nie dostaniesz drugiej szansy. Poświęcasz wszystko, a i tak nie masz żadnej gwarancji czy przeżyjesz, czy będzie dobrze, czy twoi bliscy wyjdą z tego cało.

Podniosłam się z kanapy, z silnym postanowieniem, że nie zmarnuję tego dnia, że nie będę się więcej nad sobą użalać. O ironio, zajęcia nie musiałam szukać daleko. Dokładnie trzy piętra nade mną, mieszkanie wynajmowała Marlena. Tak więc spędziłyśmy miłe popołudnie przy kawie, bezczelnie obgadując moją siostrę, oraz brata Marleny. Tak, wiem, jestem wredna - ale taki jest już mój urok. No nie paczcie tak, Petunia sama się prosi, żeby ją obgadywać. Chyba po latach przykrości, których doznawałam z jej strony, zapał, z którym próbowałam naprawić kontakt z siostrą w końcu się wypalił.

Wróciłam do domu, kiedy zaczynało robić się ciemno, ale kiedy tylko przekroczyłam próg mieszkania, dotarła do mnie świadomość, że nie dam rady spędzić sama tego wieczoru. Weszłam więc jedynie po kurtkę i teleportowałam się cmentarz, gdzie leżeli moi rodzice; lepsze towarzystwo zmarłych, niż żadne. Przechadzałam się powoli alejkami, szukając tego konkretnego grobu. Było zimno, wiatr chłostał moje zarumienione z mrozu policzki. Chuchnęłam na ręce, pocierając je gorączkowo i żałują, że nie zabrałam rękawiczek.

W końcu znalazłam grób, którego szukałam. Problem w tym, że ktoś już przy nim stał.

- Cześć siostrzyczko - rzuciłam niedbale, obserwując jak przerażona Petunia odwraca się moją stronę.

- Ty! - syknęła.

- Ja - odparłam z uśmiechem pełnym politowania. - Może mnie przedstawisz? - dodałam, patrząc na otyłego chłopaka, stojącego obok mojej siostry.

Mogłam mieć tylko nadzieję, że chłopak ma charakter nieco lepszy od wyglądu, bo z taką twarzą... Nie, dobra, nie będę niemiła. W każdym razie, mówiąc uprzejmie, jego wygląd pozostawiał wiele do życzenia. I ten brzuch, który sobie wyhodował... W myślach przysięgłam sobie, że kiedy już zamieszkam z Jamesem, na wszelki wypadek założę kłódkę na lodówkę... Albo może nawet dwie...

- Kochanie, to jest moja... siostra - wypluła ostatnie słowo z wyraźną niechęcią. - Lily, to jest Vernon, mój narzeczony, a już niedługo mąż.

- Miło cię poznać - uśmiechnęłam się bardziej z grzeczności i wyciągnęłam rękę w jego stronę.

Chłopak zignorował ten gest i wymamrotał coś pod nosem, co zapewne miało znaczyć „Ciebie też". Nastała niezręczna cisza i jedyne o czym marzyłam, to powrót do domu.

- Wybaczcie, śpieszę się na autobus - wymyśliłam na poczekaniu.

Petunia skinęła sztywno głową, choć doskonale wiedziała, że nie podróżuję autobusami.

Westchnęłam i odeszłam szybkim krokiem. Niespodziewanie, z hukiem uderzył gdzieś piorun a nieba zupełnie nagle lunął deszcz, westchnęłam ze złością i przyśpieszyłam kroku. A dzień zapowiadał się tak miło...

wtorek, 4 sierpnia 2015

Rozdział 51 - Shouldn't Be A Good in Goodbye*

Chyba nawet nie chcę wiedzieć co zrobicie mi za ten rozdział... Mam tylko nadzieję, że będziecie łagodni... To i tak musiało się kiedyś stać... W każdym razie, rozdział dedykuję Niewinnej0607 - wiem, że ten rozdział nie jest tym, który ci opisywałam, ale mam nadzieję, że ci się spodoba :) W każdym razie, dzięki, że wytrzymujesz ze mną przez cały ten czas, i że nie zabiłaś mnie jeszcze, za to, że nie pozwoliłam ci iść ostatnio spać i musiałaś czytać głupoty, które do ciebie wypisywałam :) Dzięki...

***

- Dlaczego to zrobiłaś, głupia?

- Dobrze wiesz dlaczego; nie jestem tym typem kobiety, która będzie siedzieć w domu, podczas gdy jej ukochany będzie ryzykował życie

- Kocham cię, Lily, chcę żebyś była bezpieczna...

- Też cię kocham, Jim, ale nie chcę bezpieczeństwa kosztem bycia bezużyteczną.

- Lily...

- To koniec tematu, James, nie zmienisz mojego zdania...

- Po kim Ty jesteś taka uparta, hmm? - zamruczał mi uwodzicielsko do ucha, obejmując ramionami.

- James, zabieraj łapy z mojego tyłka! - syknęłam.

- Dlaczego miałbym to zrobić, skoro tak go uwielbiam. - zapytał zaczepnie, nie zabierając dłoni.

Oblałam się szkarłatnym rumieńcem i spaliłam się już totalnie, kiedy usłyszałam chichot za nami. James natychmiast mnie puścił, odwracając się w stronę Syriusza, który obserwował nas z bezczelnym uśmiechem. Zakłopotana, odgarnęłam kosmyk głosów za ucho i wlepiłam wzrok w podłogę.

- Nie chcę wam przeszkadzać, gołąbki – powiedział, nonszalancko opierając się o stojące w pomieszczeniu biurko – ale mamy problem... Hogsmeade jest atakowane przez Śmierciożerców... Gorzej, że mają ze sobą trolle, nie jesteśmy pewni ile, ale te matoły o ograniczonym ilorazie inteligencji, chyba zapomniały, że klątwa Imperius nie działa na magiczne stworzenia, i teraz te śmierdzące łamagi niszczą wszystko i wszystkich.

- I mówisz to tak spokojnie?! - zapytałam zszokowana, natychmiast ruszając w stronę drzwi. Nie doszłam daleko, bo po chwili poczułam ramiona Jamesa, obejmujące mnie w talii.

- Pani zostaje w domu.

- Chyba śnisz, Potter - syknęłam.

Szybka klątwa wycelowana w rękę Jamesa, załatwiła sprawę i nim chłopak zdążył się zorientować, już stałam w drzwiach.

- Mówiłem ci Rogaczu - zaśmiał się Syriusz - nie bierz się za rude, one są z natury wredne i uparte.

- Wiesz co, Łapo? Wyświadcz mi przysługę i siedź cicho!

- Oho, ktoś tu wstał lewą nogą... Albo może raczej powinienem powiedzieć, lewym kopytkiem?

Zachichotałam i zbiegłam na dół po schodach. Słyszałam jeszcze jak coś tłucze się na górze, ale chyba wolałam nie wiedzieć co to takiego. Aportowałam się w sam środek walki. Syriusz miał rację - Śmierciożercy stracili panowanie nad tymi przeklętymi trollami. Tylko szybki refleks uratował mnie przed bliskim spotkaniem, z maczugą jednego z nich. Tak, śmiejcie się, tyle że z mojej perspektywy wcale nie wyglądało to zabawnie.

Walka była naprawdę zacięta. Resztką świadomości zauważyłam, że kilka razy Śmierciożerca i członek Zakonu Feniksa razem bronią przed trollem. To był bardzo dziwny widok - zobaczyć dwóch wrogów stojących ramię w ramię; nie próbujących się zabić. Och, nie miałam wątpliwości, że w innej sytuacji po prostu by się zabili, ale chyba wiecie co mam na myśli, prawda?

Sama nie wiedziałam jak długo walczyliśmy. Było kilka chwil, w których byłam święcie przekonana, że to już koniec, że umrę i kilka momentów, kiedy jeszcze kilka sekund i świętowalibyśmy zwycięstwo. Tego dnia, uratowała mnie osoba, którą najmniej bym o to podejrzewała.

Ktoś na mnie wpadł, przewróciłam się, różdżka wypadła mi z dłoni. Jak na zwolnionym filmie widziałam obrzydliwego trolla, który zbliżał się w moją stronę. Wtedy niespodziewanie ktoś rzucił się przede mnie, błysnęło szmaragdowozielone światło i głośny huk oznajmił mnie, że troll jest martwy. Zbyt przerażona by się ruszyć, poczułam jak ktoś wpycha mi różdżkę w dłoń.

- Uważaj na siebie, głupia dziewczyno - wysyczał mi ktoś do ucha.

Otworzyłam oczy i napotkałam spojrzenie stalowoszarych oczu. Pierwszą osobą, która przyszła mi do głowy, był Syriusz - on miał takie oczy. Ale w tych tęczówkach błyskała wyższość, której próżno było szukać w oczach Łapy. I jeszcze rysy twarzy chłopaka przede mną, były inne. Wiedziałam kto to jest, kilka razy minęłam go na korytarzu w Hogwarcie, kilka razy broniłam, przed szukającymi wrażeń starszymi Gryfonami.

- Regulus? Brat Syriusza?

- Dokonałaś odkrycia... - mruknął, wstając z ziemi, z zamiarem odejścia.

- Dlaczego? Dlaczego mnie uratowałeś? Syriusz mówił, że jesteś Śmierciożercą!

- Powiedz to głośniej, kretynko! - kucnął przy mnie i niemal szeptem kontynuował. - Nawet my, Ślizgoni mamy swój honor, Ty broniłaś mnie, ja broniłem ciebie - jesteśmy kwita. Poza tym... Syriusz nie wybaczyłby mi, gdybym pozwolił ci umrzeć... Rozmawiamy czy nie, ale Syriusz to wciąż mój brat...

Odszedł, zostawiając mnie zszokowaną, leżącą w zimnym śniegu. Nie dane mi długo było odpoczywać. Jeśli naprawdę chciałam przeżyć, musiałam wstać i bronić się.

Następne minuty - a może godziny - wypełnione były błyskami zaklęć, zapachem krwi, krzykami innych ludzi, a momentami płaczem dzieci. Ledwie trzymaliśmy się na nogach, ale zwycięstwo było tak blisko, że żadne z nas nie pomyślało nawet by się poddać. Trolli zostało może pięć, nie więcej. Pojedynki na nowo rozgorzały między ludźmi. Już nie broniliśmy się nawzajem, już nie staliśmy po jednej stronie barykady. Wiedziałam też, że to już nie są pojedynki z lekcji obrony przed czarną magią, kiedy to ceną była dobra ocena. Teraz na szali leżało nasze życie i tylko to, na ile potrafiliśmy współpracować, mogło nas ocalić. Stawałam raz po raz, do pojedynków, ramie w ramię z zupełnie obcą mi osobą - przez chwilę łączyło nas przeznaczenie; mogliśmy umrzeć razem, lub zwyciężyć razem i kiedy dookoła nas błyskały zaklęcia, współgraliśmy idealnie, nie liczyło się, że tak naprawdę wcale się nie znamy, że jesteśmy dwójką zupełnie różnych ludzi. Przez krótki moment, uzupełnialiśmy się doskonale. Ja bronię, on atakuje. Unik, atak, atak, unik. I tak w kółko. I kiedy już byłam pewna, że zwycięstwo jest nasze, zjawił się ON.

W jednej chwili zrozumiałam dlaczego ludzie tak bardzo boją się wypowiadać jego imię, dlaczego budzi tak wielki strach i szacunek zarazem. Moc aż od niego biła. Czarne - niczym najciemniejsza noc - szaty, powiewające za nim, nadawały mu wyglądu kogoś naprawdę wielkiego. I naprawdę był kimś wielkim, mimo że potwór czaił się w jego wnętrzu, ten człowiek był naprawdę kimś wielkim. Twarz potwora, która może niegdyś była piękna, może kiedyś wyglądała jak twarz anioła. Oczy koloru krwi, której tak wiele przelał, które może kiedyś były koloru zupełnie innego.

Wygląd potwora wcale nie umniejszał respektu jaki się do niego czuło. Kilka machnięć różdżką i trzy wybuchy pod rząd zabiły nie tylko połowę naszych, ale i jakąś część Śmierciożerców. Przymrużyłam oczy i zobaczyłam trójkę mężczyzn, którzy stanęli przed Czarnym Panem. Na moment moje serce zamarło, by dosłownie sekundę później przyśpieszyć ze zdwojoną siłą. Wstałam chwiejnie, zacisnęłam zęby i ruszyłam przed siebie. Kilka razy potknęłam się, upadałam, ale i tak podnosiłam się za każdym razem.

- James! - krzyknęłam, choć nie na tyle głośno, by mój głos przebił się, przez huk zderzających się ze sobą zaklęć. W tamtej chwili byłam pewna, że jeśli Voldemort nie zabije Syriusza, Jamesa i Franka, którzy wdali się z nim w pojedynek, to zrobię to ja i Alicja, kiedy wrócimy do domu... Jeśli wrócimy.

Wystarczyło jedno machnięcie różdżki, dziki, nieokiełznany powiem mocy i wszyscy leżeliśmy na ziemi. Piskliwy śmiech wypełnił moje uszy. Moja ręka zacisnęła się na różdżce. Mocno. Jej drewno wbijało się w moją skórę i dawało pewność, że nie jestem bezbronna, że jeśli tego dnia umrę, to zrobię to z honorem, nie umrę bez walki.

- Avada... - resztkami sił odwróciłam się w stronę zimnego głosu. Działał mój instynkt, nie ja.

- Drętwota! - mój krzyk, zmienił się niemal w szept, ale zaklęcie zadziałało tak jak powinno. Gdyby tylko trafiło w tego, w którego celowałam. Leniwym machnięciem różdżki, Czarny Pan zablokował moje zaklęcie. Powoli odwrócił się w moją stronę. Tylko resztki mojej dumy, pozwoliły mi wstać z ziemi i stanąć prosto, z różdżką wyciągniętą przed siebie. Wypełniła mnie dzika duma, kiedy zdałam sobie sprawę, że moja ręka nie drży.

- Lily Evans - wysyczał, niczym wąż. Jego głos przyprawiał o ciarki, sprawiał, że chciało się odejść, uciec, zrezygnować. Ale ja się nie ugięłam. Wiedziałam, że jeśli teraz umrę - to będzie dobra śmierć. Umrzeć wyprostowanym, w walce, z różdżką w ręce, która wcale nie drży. To dobra śmierć.

- Lord Voldemort - mój głos był niemal tak samo zimny, lecz dużo ciszy. Moje gardło zaczęło odmawiać mi posłuszeństwa, paliło żywym ogniem, od krzyku, który wydarło z niego wcześniejsze zaklęcie cruciatus.

- Ty i twój ukochany, James Potter, jeśli się nie mylę - powiedział tonem, który wskazywał, że doskonale zdaje sobie sprawę z własnej wyższości - przysporzyliście mi i moim Śmierciożercą sporo kłopotów. To Ty jesteś tą, która spowodowała śmierć mojej dwójki najwierniejszych... Potrafisz być niezłym wrzodem na tyłku, moja droga... Takie osoby chętnie witam w moich szeregach, wierne, odważne, potężne...

Uśmiech, który zapowiadał mi bolesną śmierć w razie odmowy, wkradł się na jego wąskie wargi. Ja również się uśmiechnęłam, co spowodowało ból w mojej rozciętej wardze.

- Jesteś pewien, o potężny, że chcesz mieć swoich szeregach Szlamę?

Triumf rozgrzał moje ciało, kiedy zaskoczenie mignęło w jego oczach. Czyżby nie wiedział z jakiej rodziny pochodzę?

- Masz ostatnią szansę, durna dziewczyno!

- Będziesz musiał mnie zabić - wysyczałam, będąc pewna, że to ostatnie słowa, jakie padną z moich ust. Ale los miał inne plany.

- Expelliarmus!

Głos Jamesa, jeszcze nigdy nie wydał mi się tak piękny.

- Jest i sławny Potter z Blackiem... Już raz mi uciekliście, nie popełnię tego błędu po raz drugi! Avada Kedavra!

To refleks Szukającego musiał uratować Jamesa. Jeszcze nie widziałam, by ktoś zrobił tak szybki unik, samej śmierci.

Nie jestem pewna, kiedy przybył Dumbledore, ale wtedy moją jedyną myślą było, że to już koniec. Kiedy kolana się pode mną ugięły i kiedy spodziewałam się poczuć na ciele chłód ziemi, delikatne ramiona złapały mnie w pasie.

- To już koniec, kochanie, to koniec.

Mimo bólu w całym ciele, uśmiechnęłam się promiennie. Słońce z wolna zachodziło, a jego zbłąkane promienie oświetliły twarz Jamesa. Przez chwilę czułam się, jak jedna z tych księżniczek, które w końcu odnalazły swojego księcia.

***

Bandaże, eliksiry i łóżko, mogą zdziałać prawdziwe cuda i już następnego dnia, wszystkie nasze rany zniknęły... No, prawie wszystkie, bo rany jakie w naszych sercach zostawia śmierć, potrzebują czasu, by mogły się kiedykolwiek zagoić. Zginęło wielu. Wielu Śmierciożerców, wielu członków Zakonu. Bitwa o Hogsmeade była najbardziej krwawą walką, w jakiej kiedykolwiek brałam udział i mimo że trzy dni później, kiedy odbyła się uroczystość na cześć poległych, nie było już tam żadnych ciał a i krew została zmyta, to wciąż czuło się paskudny odór śmierci.

Czułam się taka płytka, wyprana z wszelkich uczuć. Nie miałam już łez by płakać nad śmiercią innych. Zbyt wiele łez wylałam nad zimnym, nieruchomym ciałem Dorcas. Pogrzeb miał się odbyć tego samego dnia co ceremonia, dlatego nasze grono opuściło ją wcześniej.

Czarna, plisowana spódnica do kolan, malutkie obcasy, czarna koszula, delikatny makijaż, który i tak rozmarzą łzy.

Trumna opadała powoli. Czarna, ozdobiona Liliami. Jej ulubione kwiaty. Przygryzam wargę, zduszając tym szloch. Ale moich łez nic nie jest w stanie powstrzymać. Ksiądz coś powiedział, skropił trumnę wodą święconą i zaczęto zsypywać ziemię. Szloch Anabell, którą trzymał w ramionach Remus, dochodził do mnie z oddali. Rick też płakał, ale nie szlochał. Patrzył w milczeniu jak ziemia pochłania to, co zostało z jego ukochanej. James mocniej ściska moją rękę. Coraz więcej łez spływa po moich policzkach. Zaczyna padać. Mama zawsze mówiła, że deszcz to łzy aniołów. Zacisnęłam mocniej oczy, chcąc wierzyć, że moja przyjaciółka jest teraz w lepszym miejscu.

Ktoś delikatnie mnie przytula, ale nie jest to James. Wciągam nosem zapachach. Jemu też musiało być ciężko. Dorcas była pierwszą dziewczyną, z którą próbował stworzyć poważny związek. Syriusz się odsuwa i jego miejsce zajmuje Alicja. Jej uścisk jest pełen desperacji, jakby błagała mnie, żebym powiedziała, że wszystko będzie dobrze. Ale nie mogę jej tego powiedzieć. Nie mogę, choć to naprawdę piękne kłamstwo.

Powoli wszyscy się rozchodzą, uciekają przed deszczem i burzą, która z każdą sekundą staje się coraz gwałtowniejsza.

- Lily - delikatny, nie pospieszający głos przebija się przez moje bariery.

- Idź sam - odpowiadam na niezadane pytanie Jamesa - ja chcę tu jeszcze zostać.

Nic nie mówi, składa jedynie delikatny pocałunek na moich mokrych już włosach, ściska mocniej moją rękę, po czym odchodzi. Kilka sekund później jestem już sama na malutkim cmentarzu, na obrzeżach Londynu. Klękam na mokrej ziemi, która powoli zamienia się w błoto i załzawionymi oczami spoglądam na piękny, biały nagrobek zrobiony z marmuru.

Dorcas Meadowes

Urodzona 14 marca 1960 roku

Zmarła 26 stycznia 1978 roku

„Ci, których kochamy nie umierają nigdy, bo miłość, to nieśmiertelność"

- Umarłaś, tak jak chciałaś, co? - pytam zachrypniętym głosem, ocierając mokrym rękawem łzy z oczu. - Umarłaś jak bohaterka... Zabita przez samego Voldemorta... Musisz być z siebie cholernie dumna, tam gdzie teraz jesteś, co nie? Jak mogłaś tam iść, kretynko?! Dlaczego Rick ci na to pozwolił?! Zabiłaś nie tylko siebie! Zabiłaś też jakąś część jego! Zabiłaś wasze dziecko! Miałam być matką chrzestną! Dlaczego to zniszczyłaś, głupia?! A dziewczyny?! Pomyślałaś o nich, kiedy tam szłaś?! Pomyślałaś o nas Meadowes?! Pomyślałaś jak my się będziemy czuć po stracie przyjaciółki?! Dlaczego nie wróciłaś do domu, kiedy czułaś, że nie masz siły dłużej walczyć?! Dlaczego do cholery, zgrywałaś cholerną bohaterkę?!

Szlochając uderzam dłonią w nagrobek, ale to jedynie powoduje ból w ręce. Nikt nie odpowiada na wykrzyczane przeze mnie pytania, tylko wiatr jakby mocniej zawiał.

- Miałyśmy tyle planów - kontynuuję, już bez złości w głosie, a jedynie ze smutkiem i nostalgią - podróże, dzikie imprezy, codziennie nowa przygoda... Później wszystko się pokomplikowało, przyszła wojna i... i nasze plany musiały poczekać... A teraz już nigdy ich nie spełnimy. Och, Dorcas, ze wszystkich osób, ze wszystkich osób, to musiałaś być właśnie Ty! Wiesz co jest w tym wszystkim najgorsze? Że tak bardzo chciałabym móc cię nienawidzić! Bo zostawiłaś nas wszystkich z wielką raną w miejscu serca... I chciałbym móc cię nienawidzić, ale nie potrafię!

Piorun uderzył gdzieś z ogromnym hukiem, zagłuszając tym głośny szloch, który wydobył się z mojego gardła. Wstałam chwiejnie na nogi, przez chwilę znów czując się jak wtedy, w Hogsmeade. Dobrze wiedziałam, że już nigdy nie będę wstanie spojrzeć na to miejsce beztroskich zabaw i młodzieńczych spotkań, bez łez w oczach. Rozglądam się ledwo przytomnie i kiedy mam pewność, że nikt mnie nie widzi, deportuję się.

Brama, która prowadzi do mojego mieszkania nie jest najpiękniejsza, ale przynajmniej czynsz jest niski. Sprawdzam skrzyknę na listy. Rachunek, rachunek, rachunek... i ozdobna koperta, która wygląda jak... Ale czy to możliwe? No cóż, czas zmienić czarną spódnicę na strój godny damy, Petunia bierze ślub...

* Z angielskiego - Nie powinno być nic dobrego w pożegnaniach - tytuł jednej z piosenek Jasona Walkera, do którego mam ogromną słabość.

Epilog

Dziś są drugie urodziny tego opowiadania, więc zgodnie z obietnicą – przed wami epilog.   Epilog Dla Petunii Evans-Dursley wiadomość...