niedziela, 27 marca 2016

Rozdział 69 — To, co słuszne

Wszystkiego najlepszego :)


* * * 


Rozdział 69 — To, co słuszne


Jest trzecia w nocy, a może później? Nie wiem. Coś nie daje mi spać i tym razem powodem tego nie jest James, którego misja się przeciąga. Anabell zgodziła się tej nocy zostać ze mną i śpi kilka pokoi dalej – jestem więcej niż pewna, że nie miałaby nic przeciwko, bym ją obudziła, lecz coś mi na to nie pozwala. Co? Tego również nie wiem. A szkoda, bo rozmowa z dziewczyną bez wątpienia byłaby znacznie ciekawsza od bezczynnego leżenia w łóżku. Teoretycznie powinnam być padnięta, bo cały dzień ćwiczyłam z Lupinem zaklęcia ochronne – owszem, pamiętałam je, lecz potrzebowałam praktyki, choć chłopak twierdził, że idzie mi naprawdę dobrze oraz że jeszcze kilka lekcji i będę mogła uczestniczyć ponownie w misjach Zakonu. Prosił jedynie, bym nie wspominała o tym fakcie Potterowi, gdyż jego reakcja może być nieco przesadzona. Wzruszyłam na to ramionami i zgodziłam się bez większej dyskusji, mimo że nie bardzo rozumiałam, jakie James mógłby mieć obiekcje.


W końcu się poddałam i niezdarnie wyszłam z łóżka. Niemal potykając się przy tym o własne nogi, ruszyłam w stronę włącznika światła. Zatrzymałam się w połowie drogi – miałam wrażenie, że jestem blisko, bardzo blisko przypomnienia sobie czegoś. Przed oczami mignął mi lekko niewyraźny obraz, a potem jeszcze raz i kolejny, aż zorientowałam się, na co właściwie patrzę.


Test ciążowy? Moja dłoń, bez udziału woli, dotknęła delikatnie brzucha i mimowolnie pomyślałam o bliźnie, która się na nim znajduje. Miałam wrażenie, że znów słyszę obok siebie głos Syriusza...


„Koniec końców ty skończyłaś ze sztyletem w brzuchu, a ona poroniła.”


Sztylet... Czy to możliwe? Przed oczami znów mignął mi jakiś obraz, wywołując okropny ból w głowie. Upadłam na kolana i zacisnęłam z bólu zęby, próbując nie syczeć, lecz skoncentrować się na obrazie podsyłanym przez mój mózg.


Oczy.


Widziałam duże, puste, głęboko-niebieskie oczy.


Ból ustał tak niespodziewanie, jak się pojawił i znów mogłam jasno myśleć, choć na mój zdrowy rozsądek zdawał się być okryty kurtyną senności. Na chwiejnych nogach doczłapałam się do łóżka, czując, że tym razem już na pewno zasnę.






Powoli mijały dni, dni zmieniały się w tygodnie i w ten sposób minęły mi ostatnie dwa miesiące. Od tygodnia nie przychodziły żadne wiadomości od Jamesa i Syriusza, choć Dumbledore twierdził, iż nie ma powodu do zmartwień, ponieważ są oni już w drodze powrotnej i szansy, by groziło im jakiekolwiek niebezpieczeństwo były nikłe. Początkowo ich misja miała trwać kilka dni i nikt zapewne nie spodziewał się, iż zamieni się ona w długie dwa miesiące. Podczas tego czasu na nowo uczyłam się żyć. Ponownie zaliczyłam testy na uzdrowiciela, gdyż po utracie pamięci było to wymagane. Zatrudniłam się na pół etatu w szpitalu Świętego Munga, wynajęłam mieszkanie, w końcu przemogłam się i przejrzałam resztę swoich rzeczy. Czasem, choć już niezbyt często, nawiedzały mnie bóle głowy, ale nie przypomniałam sobie nic nowego. Spokojnie mogłam powiedzieć, że zaczęłam żyć na nowo. Każdego dnia wytrwale chodziłam do pracy, spotykałam się z Anabell, Remusem oraz ludźmi z pracy, a wieczorami odwiedzałam Franka i Alicję.


Dziewczyna powoli dochodziła do siebie – coraz częściej mówiła z sensem, a Frank opowiadał z szerokim uśmiechem, że już prawie nie ma nocnych koszmarów. Cieszyłam się ich szczęściem, choć czułam, że mnie samej do jego pełni wciąż czegoś brakuje. Raz w tygodniu miałam prywatne sesje z Uzdrowicielem, który próbował każdej metody, byle tylko pomóc mi z odzyskaniem wspomnień. Nie przynosiło to żadnych efektów, lecz mężczyzna nie zrażał się tym – wręcz przeciwne, twierdził, iż prędzej czy później nam się uda. Ja tylko kiwałam na to głową i dziękował mu uprzejmie, mając nadzieję, że w moich oczach nie widać jedynie zwątpienia. Powróciłam również do Zakonu Feniksa, co zostało skwitowane krótkimi brawami ze strony jego członków, kilku gratulacji od ludzi, których zapewne powinnam kojarzyć, oraz uśmiechem Dumbledore'a.


Dziwne więc było, że po całych dwóch miesiącach spokoju kolejny raz nawiedziło mnie wspomnienie oczu, o których już niemal całkiem zapomniałam. Jednak tym razem coś było inaczej. Tym razem byłam pewna, że gdzieś już widziałam te oczy i nie jest przypadkiem, że to właśnie one tak wyraźnie wyryły się w moim umyśle. Zajęło mi kolejne trzy dni przypomnienie sobie, skąd kojarzyłam do przerażające spojrzenie. Album na zdjęcia i dziewczyna, która pojawiła się na kilka z nich. Jeśli dobrze myślałam, nazywała się Anastazja, lecz poza tym nic o niej nie wiedziałam – jedynie to, iż jej oczy są niezwykle znajome. Od Anabell udało mi się dowiedzieć tylko tyle, iż zmarła ona nim ta zaczęła chodzić do Hogwartu i być może powinnam zapytać o nią Alicję, bo ja i ona znałyśmy ją najdłużej.


Tak więc zrobiłam. Podczas jednego z dni, kiedy Alicja zachowywała się zupełnie normalnie, jak osoba, która wcale nie przeżyła jednego z najgorszych przypadków załamania nerwowego, wyciągnęłam to zdjęcie.


— Och, wciąż masz jej zdjęcie — powiedziała blondynka, uśmiechając się nostalgicznie. — To Anastazja Davies. Była taką miłą, choć zamkniętą w sobie dziewczyną. Stała się taka po śmierci przyjaciółki. Chodziły też plotki, że matka się nad nią znęcała, choć ona sama nigdy nie mówiła nic na ten temat.


Alicja oddała mi zdjęcie i wróciła do przygotowywania obiadu.


— No a gdzie ona jest teraz? Nie widziałam jej na zebraniach Zakonu...


Alicja zaśmiała się z lekka ponuro.


— Gdybyś widziała, skończyłabyś gorzej ode mnie, Lily — powiedziała, a mnie przestało już dziwić, że dziewczyna nieustannie żartuje ze swojego stanu. — Anastazja została zabita podczas naszego piątego roku. Atak Śmierciożerców na Hogsmeade.


— Och... — wymknęło mi się.


Alicja nic nie odpowiedziała; zdawała się być w pełni skoncentrowana na swoim zajęciu. Frank twierdził, że to jej pomaga, nie pozwala błądzić jej myślą wokół przykrych tematów.


— Więc James niebawem wraca, tak? — zapytała po chwili, przerywając moją chwilę zamyślenia. — Pewnie już się nie możesz doczekać. Wiesz, ty i James jesteście naprawdę niezwykłą parą. Nawet po tym, jak straciłaś pamięć, wciąż go kochasz. Tyle razy się raniliście nawzajem, a jednak... jednak nadal się kochacie. To niezwykłe.


— Tak — odparłam z lekkim uśmiechem. — James jest chyba najlepszym, co mi się przytrafiło. A przynajmniej najlepszym, co pamiętam, że mi się przytrafiło.


Alicja przerwała na chwilę krojenie warzyw i wpatrzyła się we mnie uważnie; podczas tej krótkiej chwili mogłam dostrzec w jej oczach ślad osoby, o której mówiła mi Anabell i niemal uśmiechnęłam się ze wzruszeniem.


— Jestem pewna, że te wspomnienia do ciebie wrócą, prędzej czy później, Lily.


— Mam taką nadzieję — odparłam i westchnęłam cicho. — Tylko coraz częściej się zastanawiam, czy chcę pamiętać.


Alicja zmarszczyła brwi, odłożyła nóż i usiadła na krześle naprzeciwko mnie.


— Nie jestem dobra w pocieszaniu, to Anabell zawsze się tym zajmuje, ale jeśli coś cię dręczy, to możesz mi o tym powiedzieć.


Przygryzłam wargę.


— Boję się tego, co mogłabym sobie przypomnieć — powiedziałam cicho. — Boję się, że nie poradzę sobie z ciężarem, jaki niosą te wspomnienia.


Dziewczyna złapała mnie za rękę i automatycznie przeleciało mi przez myśl, iż to dziwne, że tak drobna osoba może mieć tyle siły.


— Bzdura — powiedziała głośno i wyraźnie. — Poznałam w życiu wiele osób, członków Zakonu, aurorów, uzdrowicieli. Wielu z nich było twardych, naprawdę twardych, Lily. Ale gdybym miała wskazać osobę, która niejeden raz udowodniła mi, jak dzielna potrafi być, jak dużo umie znieść – tą osobą byłabyś ty, Lily. Świat niejeden raz walił ci się na głowę, lecz zawsze sobie z tym radziłaś. A jeśli te wspomnienia okażą się zbyt ciężkie – przecież po to masz przyjaciół. Jesteśmy po to, żeby cię wspierać.


Uśmiechnęłam się niepewnie i kiedy spojrzałam w jej oczy... Jeszcze nigdy nie wydawały mi się one tak bardzo znajome.






— Twoja siostra robi karierę w Ministerstwie, co? — zapytałam, sącząc powoli drinka.


Siedziałam w Dziurawym Kotle wraz z rok starszym Edgarem Bonesem. Wybraliśmy się tam razem z kilkoma innymi członkami Zakonu, jednak większość osób była już pijana i Edgar należał do niewielkiego grona osób, z którymi dało się w miarę normalnie porozmawiać.


— Tia — mruknął chłopak, podnosząc do ust szklankę z ognistą whisky i wypijając gorzki płyn jednym haustem. — Nie jest zbyt zadowolona z mojej przynależności do Zakonu.


Zmarszczyłam brwi.


— Dlaczego? Chyba nie popiera...


— Nie — przerwał mi z gorzkim uśmiechem. — Prędzej piekło zamarznie niż Amelia poprze Voldemorta. Ona zwyczajnie twierdzi, że to zbyt niebezpieczne.


Wzruszyłam ramionami i wzięłam większy łyk słodko-gorzkiego napoju.


— No i ma rację. Bo jak się nad tym zastanowić, to cholernie niebezpieczne.


Zachichotałam bez większego powodu, wiedząc doskonale, że to najpewniej alkohol uderza mi do głowy. Zresztą nie tylko mi, bo Edgar również zaczął chichotać niekontrolowanie.


— Ta, powiedziałbym, że śmiertelnie niebezpieczne.


Jeszcze przez chwilę śmialiśmy się jak wariaci, aż w końcu umilkliśmy.


— Amelia jest zdolna i mądra, nie zrozum mnie źle, to moja siostra i bardzo ją kocham, ale nie zgadzam się z jej poglądami. Ona chyba sądzi, że nie powinniśmy się mieszać w tę wojnę. Że nie powinniśmy walczyć ani u boku Voldemorta, ani z Voldemortem.


— Boi się — stwierdziłam, zamawiając kolejnego drinka.


Chłopak zmarszczył lekko brwi i poszedł w moje ślady.


— Wszyscy się boimy — rzekł, po czym chwycił szklankę z ognistą w dłoń. — Ale jeśli wszyscy uciekalibyśmy, jak robi to moja siostra, przegralibyśmy tę wojnę.


— A wierzysz, że mamy szansę ją wygrać — zapytałam z lekkim zmęczeniem.


Przez ostatnie dwa miesiące zdążyłam już zauważyć, że nasza sytuacja nie przedstawia się wcale różowo.


— Ja jestem pewien, że ją wygramy, Lily — powiedział z taką pewnością, że nawet nie śmiałam się sprzeczać. — To co, może wzniesiemy toast?


Uśmiechnęłam się lekko i uniosłam dłoń z kieliszkiem.


— Za wygraną?


— I za lepsze jutro — uzupełnił.


Wznieśliśmy toast i na moment zamilkliśmy. Tej nocy Dziurawy Kocioł był jedną, wielką imprezą. Muzyka grała głośno, a pijani ludzie tańczyli na parkiecie. I pomyśleć, że połowa z nich należy do legendarnego Zakonu Feniksa.


— Hej wam — zawołała Hestia Jones, pojawiając się znikąd.


— Ale mnie wystraszyłaś — powiedziałam i bardziej na pokaz złapałam się za pierś.


— Będziesz miała coś przeciwko, jeśli ukradnę ci Edgara? Zdaje się, że jest mi winien taniec.


Uśmiechnęłam się. Nie od dziś było wiadomo, że Edgar i Hestia mają do siebie słabość. Ba! Wśród młodszej części Zakonu stało się to już obiektem żartów.


— Jest cały twój. — Puściłam jej oczko. — I tak zamierzałam się już zbierać. Jeśli Chcę dotrzeć do domu na własnych nogach, to nie powinnam więcej pić.


Hestia uśmiechnęła się szeroko i, po krótkim pożegnaniu ze mną, wyciągnęła na parkiet niechętnego Edgara.


Nie miałam pojęcia, jak można mieć w sobie tyle energii, co Hestia – ta dziewczyna była jej istnym wulkanem. Postanowiłam jednak zrobić tak, jak mówiłam. Narzuciłam na siebie skórzaną, czarną kurtkę, dopiłam drinka i wyszłam w noc. Postanowiłam wrócić do domu spacerem, mimo że mieszkałam dość daleko. No ale teleportowanie się w tym stanie nie było dobrym pomysłem – coś mi mówiło, że nie dotarłabym na miejsce w jednym kawałku. Dosłownie.


Letnie powietrze wcale nie pomagało mi w wytrzeźwieniu i szłam lekko się chwiejąc, lecz wciąż miałam w miarę jasny umysł. Dlatego też zdałam sobie sprawę, że ktoś za mną idzie. Na początku usłyszałam ciche kroki za sobą. Odwróciłam się, ale ujrzałam jedynie pustą ulicę. W tym momencie przeklinałam samą siebie, za fakt, iż zachciało mi się imprezy i mieszkania na totalnym odludziu.


Równie dobrze mogliby mnie teraz zabić Śmierciożercy i zapewne nikt nigdy by się o tym nie dowiedział. Przyspieszyłam kroku, nagle mając wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. W dłoni ściskałam różdżkę tak mocno, iż tylko cudem jej nie złamałam. Odetchnęłam z ulgą, kiedy zamknęłam za sobą drzwi i zabarykadowałam je całą gamą zaklęć ochronnych.


Moje serce nieco się uspokoiło i odłożyłam różdżkę na szafeczkę, która stała w korytarzu.


Dom, w którym mieszkałam nie był największych rozmiarów i z pewnością nie równał się małemu pałacu, w jakim mieszkał James, lecz lubiłam go. Miał piętro, na którym znajdowała się łazienka, sypialnia i mały gabinet, a na dole mieściły się kuchnia, jadalnia oraz przedpokój.


Postanowiłam wziąć szybki prysznic, by zmyć z siebie mdły zapach alkoholu, a zaraz potem położyć się spać. Następnego dnia nie szłam do pracy, lecz byłam już szczerze skonana, więc sen z całą pewnością nie miał mi zaszkodzić.


Wychodziłam właśnie z kabiny prysznicowej, kiedy usłyszałam głośny i wyraźny dźwięk dzwonka do drzwi.


Zamarłam. Była druga w nocy – godzina z pewnością nieadekwatna na złożenie przyjacielskiej wizyty. Sztywnymi i pospiesznymi ruchami narzuciłam na siebie ubranie i rozejrzałam się za różdżką. Zaklęłam szpetnie, kiedy zdałam sobie sprawę, iż zostawiłam ją na dole. Powoli wyszłam na korytarz, starając się odpędzić wrażenie, że moje serce postanowiło zostać akrobatą.


Rozejrzałam się po wąskim korytarzu i bez zastanowienie chwyciłam nieduży wazon ze stolika. Była to dość żałosna broń, więc nie zagłębiajmy się w ten temat. Możliwe, że zachowywałam się paranoicznie, lecz pamiętajcie, że zaledwie dwa miesiące wcześniej oberwałam zaklęciem czyszczącym pamięć, a sprawca tego wciąż nie został złapany. A kilka minut wcześniej byłam wręcz pewna, iż ktoś mnie śledzi. No i dodajmy do tego fakt, iż należę do Zakonu Feniksa – za sam ten fakt Śmierciożercy zabiliby mnie bez mrugnięcia okiem. Cóż, miałam sporą listę powodów, by się bać, a alkohol, który wciąż krążył w mojej krwi niczego mi nie ułatwiał.


Dlatego też, kiedy ujrzałam otwarte szeroko drzwi byłam pewna, iż za moment zwymiotuję z przerażenia. Ktoś dotknął od tyłu mojego ramienia i krzyknęłam tak głośno, że zabolało mnie od tego gardło. Odskoczyłam jak oparzona i dopiero leżąc na podłodze, obok zbitego wazonu, zdałam sobie sprawę, iż przede mną stoi uśmiechnięty od ucha do ucha James.


— Zdaje się, że ktoś tu ma paranoję — rzucił i wyciągnął do mnie rękę, by pomóc mi wstać.


Zignorowałam ten gest.


— Jak tu wszedłeś? — zapytałam, odsuwając się lekko i patrząc na niego nieufnie.


Uśmiech powoli zszedł z jego twarzy i w oczach błysnęło zaniepokojenie.


— Wszystko w porządku, Lily? Przecież drzwi były otwarte. Dzwoniłem, ale nie otwierałaś, więc wszedłem. To miał być tylko żart, nie wiedziałem, że tak się wystraszysz, przepraszam.


— Żart? Zwariowałeś? Zresztą nieważne, drzwi były zamknięte! I co ty tu właściwie robisz?! Czemu nie odpisywałeś na listy?! Umierałam za strachu!


— Spokojnie, kochanie, może wstań z tej podłogi i...


— Nie wymiguj się od odpowiedzi! — warknęłam, nagle czując, że frustracja i zmartwienie ostatnich dni skumulowały się we mnie.


— Lily, jeśli faktycznie zamykałaś te drzwi, to chyba nie najlepszy pomysł, żeby tu zostać — powiedział i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że rozgląda się czujnie, a dłoni ściska mocno różdżkę.


Niespodziewanie w mojej głowie zapaliła się ostrzegawcza lampka. To nie była różdżka Pottera. Powoli wstałam na nogi i odsunęłam się w kierunku szafki, gdzie wciąż leżała moja różdżka. Chwyciłam ją w dłoń, po czym wycelowałam nią prosto w serce mężczyzny.


— Kim ty jesteś? — zapytałam drżącym głosem.


Na twarzy człowieka, który, jak już byłam pewna, nie był Jamesem pojawił się przerażający uśmiech, jakiego jeszcze nigdy nie widziałam. Machnął różdżką i jego przebranie opadło. Byłam pewna, iż na moment moje serce przestało bić.


Nigdy wcześniej go nie widziałam, lecz w Zakonie było kilku takich, co wyszli cało z potyczki z nim. Wszyscy mówili to samo i nagle zrozumiałam, co mieli na myśli. Jego twarz zatraciła wszelkie ludzki rysy, a szkarłatne oczy błyszczały czystym okrucieństwem. Powietrze nagle stało się ciężkie i z trudem łapałam oddech.


— Bardzo dobrze, słodka Lily — syknął z czymś na kształt aprobaty.


Zrobiło mi się niedobrze.


— Nie musisz się obawiać. Jeśli będziesz rozsądna, nic ci się nie stanie.


Zrobiłam mało dyskretny krok w tył, lecz on jedynie machnął leniwie różdżką i drzwi zatrzasnęły się z głośnym trzaskiem. Przełknęłam ciężko ślinę.


— C-czego chcesz? — zapytałam, wciąż celując w niego różdżką.


— Zaproponować ci pewien układ, lecz nim przejdziemy do konkretów, opuść różdżkę, dziewczyno. Nikt nie powiedział ci nigdy, że to niegrzeczne celować swojemu rozmówcy w serce?


— Powiedział, ale sądzę, że jest od tej reguły mały wyjątek, kiedy ów rozmówca pragnie twojej śmierci.


Zaśmiał się piskliwie i przeszły mnie dreszcze. Nagle zapragnęłam, żeby to wszystko było tylko złym snem.


— Nie chcę twojej śmierci, wręcz przeciwnie, wolałbym cię nie zabijać. Jesteś mądra i potężna. Takie osoby chętnie witam w moich szeregach...


— Nigdy! — przerwałam mu i uniosłam wyżej różdżkę.


— Wciąż tak samo wojownicza. — Uśmiechnął się drapieżnie. — Ale nim odrzucisz moją propozycję, wysłuchaj, co mam ci do zaoferowania.


— Nic nie skłoni mnie do stania się mordercą! — wyplułam z odrazą.


— Nawet wspomnienia? — powiedział i spojrzał na mnie triumfalnie.


Zamarłam. No tak, mogłam się domyślić, że moja amnezja ma coś wspólnego z Voldemortem i Śmierciożercami.


— Mogę ci zwrócić to, czego tak pragniesz — kontynuował, kiedy nie odezwałam się ani słowem — odzyskasz swoje poprzednie życie, już nigdy nie będziesz musiała zastanawiać się, czy powinnaś kojarzyć jakąś twarz. Znów będziesz tamtą Lily Evans i odzyskasz swoje malutkie, słodkie życie. W zamian oczekuję tylko jednego: twojej lojalności.


Zawahałam się. A co, jeśli on mówił prawdę? Co jeśli mógł mi zwrócić pamięć, której tak pragnęłam? Zaczęłam opuszczać różdżkę, kiedy w głowie rozległo mi się echo słów Jamesa...


„Voldemort obiecuje rzeczy, które mają dla ludzi znaczenie: władzę, potęgę, bezpieczeństwo najbliższych. A gdy okazuje się w końcu, że są to obietnice bez pokrycia, jest już za późno.”


— Idź do diabła! — warknęłam. — Bombarda!


Sufit zawalił się między nami i w powietrze wzbił się duszący pył. Nie zatrzymałam się, by czekać aż mężczyzna przebije się przez gruz – pobiegłam w stronę schodów, które również lekko ucierpiały od mojego zaklęcia. Nie mogłam się teleportować – uniemożliwiały to oddziały nałożone na dom. Za to w sypialni znajdował się awaryjny świstoklik.


Byłam już w połowie drogi, kiedy znikąd pojawiła się przede mną wysoka kobieta. Nie słyszałam wcześniej jej kroków, oddechu. Po prostu się pojawiła.


Była piękna, do tego nie miałam wątpliwości. Jej skóra była niesamowicie blada i mogłam to dostrzec nawet w nikłym świetle. Duże, czerwone usta kontrastowały z nią w ładny sposób, a całości dopełniały błękitne, puste oczy. Znałam ją, byłam tego pewna. Dziewczyna ze zdjęcia – dziewczyna zza grobu. Anastazja.


Uśmiechnęła się, ukazując rząd śnieżnobiałych, ostro zakończonych zębów, a moje serce znów na moment się zatrzymało. Miałam przerąbane – stałam oko w oko z najprawdziwszym wampirem.


— Witaj, Lily — powiedziała, wciąż się uśmiechając.


Syknęłam z bólu, kiedy poczułam, że zbliża się wspomnienie.


Anastazja? — zapytałam.

Stałam wpośród gąszczu drzew, które przesłaniały słońce, lecz mimo mroku widziałam dokładnie jej twarz – zmieniła się, nabrała ostrości lecz wciąż pozostała piękna. Skórę miała bladą niczym śnieg, a usta czerwone jak krew i gdyby był tu James, pewnie byłabym piekielnie zazdrosna. Jej usta wygięły się w czymś na kształt uśmiechu. Nie miałam pojęcia, dlaczego tak bardzo chce mi się spać.

Minęło sporo lat, prawda? Ale wciąż mnie pamiętasz. Nieźle… jak na śmiertelną.

C-co…?

Wiem, że mnie nienawidzisz i masz do tego pełne prawo, po tym co zrobiłam tobie i twojemu dziecku. Nie będę udawała, że jest mi przykro, bo już dawno wyzbyłam się tak bzdurnych uczuć. Ale pamiętam, co kiedyś dla mnie zrobiłaś, Lily Evans. Czarny Pan chce twojej śmierci, więc potraktuj to jako miłosierdzie z mojej strony. Dług jest spłacony, Lily.

Nie miałam siły zapytać o jakim długu mówi, nie miałam siły zapytać o nic, bo senność ogarniała mnie z każdą chwilą coraz bardziej. Nagle przypomniało mi się, co Anastazja Davies potrafiła robić z ludźmi, lecz było już za późno. Za sprawą dziewczyny, która powinna być martwa, opadłam na ziemię, a nim do reszty dopadła mnie ciemność, usłyszałam ciche „Obliviate”.

Otworzyłam oczy, lecz senność wcale nie minęła – wręcz przeciwnie, nasilała się z każdą chwilę. Nie wiedziałam wiele o wampirach, tylko tyle, iż do pewnego stopnia są w stanie kontrolować czyjeś emocje. I że zwykłe zaklęcia ich nie ranią. To podsunęło mi pewną myśl.

— Flipendo! — krzyknęłam i dziewczynę odrzuciło na sam koniec korytarza; znów wycelowałam w sufit. — Bombarda!

Mogłam mieć tylko nadzieję, że udało mi się kupić sekundy cennego czasu. Ruszyłam biegiem w stronę sypialni, nie trudząc się nawet z zamykaniem drzwi. Otworzyłam z rozmachem szufladę, wyrywając ją tym samym z szyn i wyrzucając jej zawartość na podłogę. Obok mojej nogi wylądował różowy pantofelek. Złapałam go i wypowiedziałam hasło aktywujące dokładnie w momencie, w którym czarnoksiężnik stanął w drzwiach razem z czarnowłosą. Poczułam silne szarpnięcie w okolicach pępka i odetchnęłam z ulgą.

niedziela, 13 marca 2016

Rozdział 68 — Uroki wspomnień

Nie jest jakiś powalający, ale nie miałam do tego głowy. Cóż, rozdział w dużej mierze był zasługą pewnego serialu, od którego jestem ostatnio uzależniona, więc dedykuję go wszystkim, którzy tak jak ja uwielbiali genialnego Profesora Ricka Paynea, który nigdy nie wrócił ze swojego wyjazdu w Himalaje. A szkoda, bo był jedną z najlepszych postaci, jakie się pojawiły na ekranie. 


* * *


Rozdział 68 – Uroki wspomnień


Śniadanie mijało nam w miłej atmosferze. Za oknem znów świeciło słońce, swoimi promieniami wypełniając pomieszczenie, natomiast z zaczarowanego radia słychać było dźwięki najnowszej piosenki Elvisa Presleya. Kiwałam lekko nogą w rytm muzyki, jedząc jednocześnie naleśniki (oczywiście z polewą czekoladową), a James przyglądał mi się rozbawiony znad pustego już talerza.

— Więc jesteś fanką Elvisa, hmm? — zapytał. — Nic się nie zmieniło, nawet twój gust muzyczny.

— Nic nie poradzę, że ta piosenka jest zwyczajnie dobra — powiedziałam i uśmiechnęłam się lekko.

Potter odchylił się do tyłu na nogach krzesła; zdążyłam już zauważyć, że robi to dosyć często. Przypatrywał mi się uważnie, a po chwili zanucił cicho:

Maybe I didn't treat you. Quite as good as I should have. Maybe I didn't love you. Quite as often as I could have.”*

Miał przyjemny głos, choć pewnie nie zrobiłby kariery w branży muzycznej. Lecz nie jego głos najbardziej mnie zauroczył, a uśmiech z jakim na mnie patrzył, to coś, co miał wtedy w oczach. Niemal jakby mówił mu, że jestem jego i nikomu mnie nie odda. Uśmiechnęłam się.

— „Maybe I didn't hold you. All those lonely, lonely times. And I guess I never told you. I'm so happy that you're mine. Maybe I didn't treat you Quite as good as I should have.”
Piosenka skończyła się i James zamilknął razem z ostatnimi tonami muzyki. Zapanowało między nami milczenie, ale nie to z rodzaju tych męczących czy kłopotliwych. Ta cisza była inna, była dobra i nie przeszkadzała żadnemu z nas.


— Przyszedł list od twojego Uzdrowiciela — powiedział nagle chłopak. — Przeczytałem go, mam nadzieję, że się nie gniewasz.

Machnęłam zbywająco ręką.

— Wątpię, żebym miała coś do ukrycia — powiedziałam, wstając i zbierając brudne naczynia po śniadaniu.

— Wiesz, że nie musisz tego robić, prawda? Od tego mam skrzata i pomoc domową.

— Nie mam nic lepszego do roboty. Co było w liście?

— Uzdrowiciel pytał, czy zdecydowałaś się na leczenie za pomocą legilimencji.

— No cóż, podjęłam decyzję — powiedziałam i ruszyłam w kierunku zlewu.

— I?

— I nie pozwolę, żeby ktoś grzebał mi w mózgu. Co jeśli wiem coś, o czym nie powinien wiedzieć nikt inny? Co jeśli to przez to narobiłam sobie kłopotów? Nie chcę wplątywać w to obcych ludzi. Wolę spróbować dojść do tego sama.

— Wiesz, że nie pozwolę ci na to, prawda? — zapytał, unosząc brew i wstając z krzesła.

Wyjął mi z ręki naczynia, odłożył na blat, po czym spojrzał mi głęboko w oczy. Zamarłam, czując, że moje serce przyspiesza swoją pracę.

— Zrobiłem to więcej niż raz i za każdym razem prawie cię traciłem — powiedział tak poważnie, że niemal zaparło mi dech. —Nie pozwolę żeby to się stało ponownie. Zbyt wiele dla mnie znaczysz, rozumiesz? Za bardzo cię kocham, bym mógł pozwolić ci odejść. Nie jesteś w tym sama, nigdy więcej!

Czułam, że wzruszenie ściska moje serce i całą sobą musiałam walczyć, by nie dać popłynąć łzą. Przytuliłam się więcej do niego mocna i ukrywając twarz w jego koszuli wyszeptałam ciche: tak. Oddał uścisk, przytulając mnie do siebie zaborczo i gładząc delikatnie moje włosy. Wiedziałam doskonale, że gdyby świat miał się skończyć, to ta chwila byłaby ku temu doskonała.




— Myślę, że chciałabym spotkać się z siostrą — wypaliłam nagle i James na moment zaprzestał polerowania rączki swojej miotły.

Jego brwi zmarszczyły się zabawnie i spojrzał na mnie z zagubieniem w tych swoich brązowych oczach. Szybko jednak się otrząsnął i wymusił na twarz słaby uśmiech.

— Nie chcesz tego robić, Lily.

— Dlaczego — zapytałam, nie dając się zbić z pantałyku. — Przecież to moja siostra, nasze kontakty nie mogę być aż tak złe. Czy ona w ogóle wie, co mi się stało.

— Wysłałem jej sowę. Nie odpowiedziała.

Zmarszczyłam brwi i wbiłam wzrok w swoje stopy. Chłopak westchnął i mogłam przysiąc, że pokręcił głową z dezaprobatą. Chwilę później klęczał już obok mnie i trzymał delikatnie moją dłoń.

— Właśnie dlatego nic ci nie mówiłem.

— Ale to moja siostra!

— Problem w tym, że ona nigdy nie zachowywała się jak siostra! Odkąd pamiętam wbijała ci nóż w plecy, wciąż przez nią płakałaś! Ona nie zasługuje, byś się nią przejmowała. I proszę, choć raz uwierz mi na słowo, nie chcesz jej poznać. Ona znów cię zrani – to jest właśnie rzecz, która wychodzi jej najlepiej. Niejeden raz płakałaś z jej powodu. Bo nie akceptowała twojej szkoły, twojej magii, twoich przyjaciół, bo wciąż cię o coś obwiniała. Wszystkie nieszczęścia świata zwalała na ciebie i cieszyła się, kiedy widziała ból w twoich oczach. Nie chcę, żebyś zbliżała się do tej kobiety, Lily, ona nie wprowadzi do twojego życia nic dobrego — powiedział ze złością.

— To moja siostra — powtórzyłam, nie będąc w stanie spojrzeć mu w oczy. — Czy to możliwe, żeby tak mnie nienawidziła?

— Ona cię nie nienawidzi — powiedział łagodniej i przytulił mnie do siebie. — Ona po prostu ma talent do sprawiania ci bólu, a ja nie chcę, żebyś musiała znów przez nią cierpieć. Proszę, Lily, po prostu odpuść.

Westchnęłam cichutko w jego koszulę, czując się nieco jak dziecko.

— Dobrze — zgodziłam się. — Odpuszczę.




Wieczór zapowiadał się spokojnie, choć może niespecjalnie ciekawie. James wytłumaczył mi, że wyjeżdża na kilka dnia z Syriuszem i Peterem na misję Zakonu i w tym czasie będzie mnie odwiedzał Remus oraz Anabell. Gdybym nie była zmartwiona wyjazdem czarnowłosego, zapewne sytuacja byłaby nawet w porządku, bo i Remus, i Anabell byli naprawdę świetnymi osobami, choć między nimi dawało się wyczuć jakieś dziwne napięcie. James twierdził, że byli parą, ale nie układało im się i zerwali. Nie do końca w to wierzyłam, lecz wiedziałam, że póki nie odzyskam wspomnień, nic nie wskóram.

Tak więc wieczór zapowiadał się spokojnie; wylądowałam w miękkim fotelu z kocem, kubkiem gorącej czekolady i książką, a w tle grało mugolskie radio, które w ostatnim czasie bardzo polubiłam. Nic nie wskazywało na to, że drzwi nagle otworzą się z hukiem i wpadnie przez nie niegrzesząca wzrostem blondynka, rzucając po pomieszczeniu spanikowane spojrzenia. Lecz nieważne, jak bardzo nieprawdopodobne się to wydawało, bo z wybiciem godziny dwudziestej drzwi otworzyły się szeroko, a ja zszokowana upuściłam książkę.

— Lily! — krzyknęła dziewczyna z czymś dziwnym w oczach i rzuciła mi się naszyję, przez co niemal opadłam na fotel, z którego dopiero co wstałam.

W dziewczynie było coś znajomego, w jej głosie, zapachu, ruchach, lecz nie miałam pojęcia, kim jest. Z grzeczności odwzajemniłam uścisk, choć musiało wyjść to sztucznie i sztywno.

— Właśnie się dowiedziałam, Lily. Przysięgam, że byłabym tu wcześniej, ba! Byłabym przy tobie już w szpitalu, ale nikt mi nic nie powiedział. Frank twierdził, że nie chciał pogarszać mojego stanu, ale przecież jesteś moją przyjaciółką — powiedziała chaotycznie i odsunęła się; w jej oczach wyraźnie połyskiwały łzy.

Nie miałam pojęcia, co powiedzieć. Blondynka tak mnie zaskoczyła, że potrafiłam jedynie stać z uchylonymi ustami i zastanawiać się: kim ona, do diabła, jest?! Zaskoczenie musiało odbić się na mojej twarzy, bo otarła delikatnie oczy i pospieszyła z wyjaśnieniami:

— Jestem Alicja Carter. A właściwie to Alicja Longbottom. Jestem... a może lepiej powiedzieć, że byłam, twoją przyjaciółką. Powiedziałam w ostatnim czasie kilka okropnych słów, których bardzo żałuję, Lily. Przepraszam.

— Nie masz za co — powiedziałam szczerze, bo faktycznie, nie było żadnego powodu, dla którego miałaby mnie przepraszać. A przynajmniej ja go nie pamiętałam.

Dziewczyna znów rzuciła mi się na szyję, płacząc cicho, a ja, uprzednio wzdychając w duchu, również ją przytuliłam i pozostawało mi jedynie szeptanie kojących słów.




— Frank mi powiedział, co się wczoraj stało. Spuścił Al na moment z oka i ona to wykorzystała. Kazał cię przeprosić, wczoraj jakoś nie miał okazji, kiedy dosłownie wywlekał stąd Alicję.

— Nic poważnego się nie stało — powiedziałam, ze zmęczeniem przecierając oczy. — Po prostu trochę mnie zaskoczyła, Frank nie musiał tak gwałtownie reagować.

Anabell westchnęła cicho.

— Zdaje się, że musiał. Odkąd Al poroniła... Ona... Och, no dobrze, Alicja zachowuje się jak szalona. Ma ataki paniki, znienacka zaczyna zachowywać się jak zupełnie nie ona i do tego dochodzą stany depresyjne. Wciąż przyjmuje leki i ma sesje z terapeutą. Lily, proszę, nie oceniaj Al na podstawie osoby, którą wczoraj widziałaś — powiedziała łamiącym się głosem, przyglądając mi się z czymś na kształt rozpaczy. — To nie była nasza przyjaciółka. Ja sama nie wiem, co jej się stało, ale nasza Al zawsze była radosna, pełna życia. Ta osoba, to dzieło choroby.

— Nie oceniam tego, co widziałam — zapewniłam ją. — Sama dla siebie jestem dowodem na to, że życie uwielbia mieszać.

Między nami zapadła cisza. Anabell piła powoli swoją herbatę, a ja wpatrzyłam się w widok za oknem. Nagle do głowy wpadło mi pytanie, które dręczyło mnie od dłuższego czasu.

— An? — zapytałam powoli.

— Hmm? — Dziewczyna spojrzała na mnie z umiarkowanym zaciekawieniem.

— Mogę cię o coś zapytać?

— Właśnie to zrobiłaś. — Uśmiechnęła się z rozbawieniem.

— Mówię poważnie.

— No dobrze, pytaj śmiało.

Wzięłam głęboki oddech, zastanawiając się jednocześnie, jak bardzo pożałuję tego pytania.

— Kim jest Dorcas Meadowes?

Dziewczyna odłożyła na stół kubek, który właśnie unosiła do ust; spostrzegłam przy tym, że jej dłoń drży minimalnie, a duże, niebieskie oczy robią się na moment nieskończenie odległe.

— Jesteś koszmarną masochistką — powiedziała w końcu cicho.

— Chyba nie wiem, co masz na myśli.

— Dorcas Meadowes i historia z nią związana to stara rana, którą właśnie na nowo rozdrapujesz — wyjaśniła i choć jej słowa powinny mnie choć w najmniejszym stopniu urazić, to ton, jakim zostały wypowiedziane niwelował cały ich sens.

— Ta dziewczyna... Ona śniła mi się ostatnio, a później znalazłam jej zdjęcie w albumie. Chcę wiedzieć, kim ona jest.

Anabell przez chwilę milczała, jednak w końcu odgarnęła na bok swoje długie, jasno-brązowe włosy, odsłaniając tym samym bliznę na policzku, westchnęła po raz kolejny i przemówiła:

— Nie znałam Dorcas tak długo jak ty. Nie chodziłam do Hogwartu od samego początku, a kiedy już się tam zapisałam, Dorcas uczyła się we Francji. Z tego co wiem, podczas pierwszego roku byłyście jak siostry, ale później rodzice ją przenieśli do innej szkoły i wasz kontakt się urwał. Dor wróciła do Hogwartu podczas naszego siódmego roku. Wiesz, mimo że byłyśmy przyjaciółkami wszystkie cztery, to zawsze miałam wrażenie, że to Dorcas była dla ciebie na pierwszym miejscu i na odwrót. Wiem, że mnie kochałaś, tak samo jak Alicję, ale ty i Dor... Łączyła was dziwna więź, której nie jestem w stanie do końca zrozumieć. Wciąż się o coś sprzeczałyście, ale po pewnym czasie już nie byłam w stanie powiedzieć, kiedy robicie to na poważnie, a kiedy tylko na pokaz. A gdy jedna drugiej potrzebowała... Potrafiłyście zabić, jeśli ktoś próbował zrobić krzywdę tej drugiej. A kiedyś nawet to zrobiłaś.

Byłam pewna, że moje serce na moment się zatrzymało.

— Zabiłam człowieka? — wyszeptałam.

— Chciał zabić Dor, był Śmierciożercą. Jeśli mam być szczera – wyświadczyłaś światu przysługę.

Przejechałam dłonią po włosach, tworząc na głowie bałagan.

— A co się stało z tą dziewczyną?

— Z Dorcas? Była bitwa. O Hogsmeade. Dor była w ciąży z Rickiem, ale zignorowała swój stan, tak samo jak podczas walki zignorowała to, że ledwie trzyma się na nogach. Przybył Voldemort. Z nim nikt nie ma szans, Lily. Był wybuch... — Przerwała i otarła z policzków łzy. — Dorcas nie przeżyła. Ja... kiedy dowiedzieliśmy się o jej śmierci... To wszystko zmieniło. Wtedy z całą mocą uderzyło we mnie, że mamy wojnę i że możemy nie dożyć jej końca.

— Tak jak Dorcas — uzupełniłam cicho, a ona skinęła tylko głową. — Wiesz, to okropne tak niczego nie pamiętać. Chciałabym wiedzieć to, co ty.

— Nie chciałabyś. — Anabell pociągnęła nosem i spróbowała się uśmiechnąć. — To pewnie musi być dla ciebie okropne, ale niewiedza może być błogosławieństwem. Czasem sama chciałabym zamknąć oczy i zapomnieć o tym wszystkim. O całym źle, jakie spotkało nas wszystkich. O tym, że Dorcas nie żyje, że Alicja próbowała się zabić, że ty i James tak wiele złego doświadczyliście. Wiesz, czasem kiedy budzę się rano... Czasem mam takie wrażenie, że wciąż jesteśmy w Hogwarcie, wszyscy razem. Że obudzą mnie przepychanki Al i Dor, że usłyszę twój triumfalny śmiech, bo pierwsza zajęłaś łazienkę. Że potem wszystkie razem zejdziemy na śniadanie do Wielkiej Sali, a ty znów nakrzyczysz na Jamesa, który nie będzie miał pojęcia, co zrobił źle. Pójdziemy na zajęcia, a Huncwoci, jak zawsze, odwalą jakiś numer, którym doprowadzą McGonagall do szału. A potem otwieram oczy i uświadamiam sobie, że szary sufit, który widzę, nie jest sufitem naszego dormitorium, że Dorcas odeszła od nas na zawsze, że Alicja stała się kimś zupełnie obcym, że nie mam pojęcia, czy moi przyjaciele przeżyli te noc.

Zdawało się, że dziewczyna rozkleiła się na dobre, lecz wciąż uparcie ocierała łzy, które nie chciały przestać płynąć z jej ślicznych, niebieskich oczu. Nie miałam pojęcia co powiedzieć, więc po prostu uścisnęłam jej dłoń, a ona trzymała się mnie, jak koła ratunkowego.

— A najbardziej boli mnie świadomość, że już nigdy nie będzie jak dawniej, nieważne jak bardzo bym tego chciała.

— Przykro mi — powiedziałam, bo tylko to wydało mi się odpowiednie.

— Wiem, Lily. Tylko, że to nie zawsze wystarczy.

Epilog

Dziś są drugie urodziny tego opowiadania, więc zgodnie z obietnicą – przed wami epilog.   Epilog Dla Petunii Evans-Dursley wiadomość...