Dziękuję wam wszystkim za cierpliwość, za komentarze i za to, że wciąż pamiętacie o tym blogu. Serio, mam najlepszych czytelników na świecie :)
Rozdział jeszcze nie jest zbetowany, więc przewija się spoooro błędów ;)
* * *
Rozdział 67 – Tajemnice, jakie skrywa nocne niebo
Jeśli jest dla człowieka mojego pokroju coś gorszego od wojny, która podobno panuje ostatnio w świecie czarodziejów, to tym czymś, bez najmniejszych wątpliwości, jest bezsenność. Na pewno znacie to uczucie, kiedy wasze ciało jest zbyt zmęczone, by wykonać choćby najmniejszy ruch, a miękka poduszka zdaje się być wybawieniem. Kiedy oczy pieką zbyt mocno, by utrzymać je otwarte dłużej niż kilka minut. I w końcu, kiedy już leżycie w łóżku, dokładnie okryci ciepłą kołdrą, zamykacie oczy i... i nagle do waszego mózgu wkrada się miliard różnych myśli, których nie sposób okiełznać, które odpędzają sen z zadziwiającą skutecznością. Z pewnością to znacie – każdy zna.
Padłam jak długa na łóżko i kiedy byłam pewna, że już zaraz zasnę, przed oczami stanęła mi scena sprzed kilku minut. Kącik moich ust zadrżał mimowolnie i westchnęłam cicho. Nie miałam pojęcia, co właściwie czułam w tamtym momencie, lecz kiedy wargi chłopaka dotknęły moich, kiedy sens wyszeptanych przez niego cicho słów dotarł do mnie, już wiedziałam. Wiedziałam, że jestem stracona w każdym możliwym znaczeniu tego słowa. Stracona? A może zatracona? Zatracona w jego brązowych oczach, zapachu cytryny mieszającego się z zapachem czekolady, zatracona w jego ramionach, ustach, w jego miłości. W nim całym. Uczucie to było dla mnie zarazem obce lecz i znajome, jakby naturalne. Po prostu przyszło, zapuściło korzenie i nie miało najmniejszego zamiaru odejść. Westchnęłam raz jeszcze, poprawiłam poduszkę i przewróciłam się na drugi bok. Czy to naprawdę możliwe, żebym zakochała się w moim czarnowłosym... przyjacielu? I kim właściwie jest dla mnie James Potter? Czy tylko przyjacielem? Wewnętrznie skrzywiłam się na to określenie i zaraz prychnęłam z lekkim zaskoczeniem. Czy można pokochać kogoś, kogo niemal się nie zna? Odpowiedź nasuwa się sama. Dlaczego więc, w imię Merlina, miałabym być zakochana w Jamesie? Mój mózg powoli zaczynał odmawiać mi posłuszeństwa i wymuszenie każdej logicznej myśli graniczyło z cudem, więc postanowiłam wyrzucić z głowy myśli o brązowookim chłopaku i zająć się tym, czego tak potrzebowałam – snem. Z bólem głowy i potwornym zmęczeniem i tak nie miałam szansy dojść do żadnych, nadto odkrywczych wniosków. Ale wiecie co? Mimo że sen może być uznawany za ucieczkę od świata przesyconego problemami i uporczywą rutyną, to cechuje go jedna rzecz, a mianowicie nigdy nie przychodzi, kiedy go potrzebujemy.
I w ten właśnie sposób, o trzeciej w nocy wciąż patrzyłam w sufit, będąc tak daleką od snu, jak tylko to możliwe, choć każdy fragment mnie błagał o moment odpłynięcia do krainy Morfeusza. Obiekt mojego utrapienia leżał w łóżku, kilka pokoi dalej. Jęknęłam cicho i naciągnęłam poduszkę na głowę. Zawsze pozostawała metoda liczenia jednorożców, ale coś mi mówiło, że ani jednorożce, ani baranki, ani żadne inne zwierzęta, nie są w stanie mi pomóc. Byłam pewna, że istnieje jakiś sposób na uspokojenie moich rozszalałych myśli, które kłębiły się w mojej głowie niczym zadania z numerologii – poplątane, niejasne, nie do rozszyfrowania, ale coś mi umykało, coś z pewnością istotnego, co mogłoby mi pomóc z całą obecną sytuacją. Kluczem oczywiście byłyby moje wspomnienia – gdybym je odzyskała, nie miałabym absolutnie żadnego problemu z rozgryzieniem moich uczuć. Lecz aktualnie wspomnienia były poza moim zasięgiem. To naprawdę dziwne, że ludzkie życie jest tak kruche. Wystarczyło jedno zaklęcie, by zniszczyć moje, zabrać mi wszystko to, co znałam, zmusić, bym wszystko poznawała od nowa – w tym samą siebie.
Ponownie przewróciłam się na drugi bok, mając dziwnie niepokojące wrażenie, że ta noc nie przyniesie mi upragnionego wypoczynku, a tylko pogorszy mój ból głowy. Westchnęłam. Podejmowanie decyzji chyba nie było moją mocną stroną – razem z tą myślą mimowolnie w mojej głowie pojawiło się pytanie, czy zawsze byłam taka niezdecydowana.
Jęknęłam kolejny raz. Tak, tej nocy nie miałam co liczyć na sen...
* * *
Ostatecznie musiałam jednak zasnąć, bo obudziły mnie delikatne promienie kwietniowego słońca, a ból głowy nie był już tak dokuczliwy. Spojrzałam na zegarek i zaskoczyłam samą siebie swoją wczesną pobudką. Jedenasta. Biorąc pod uwagę, że zasnęłam koło czwartej rano, to byłam dziwnie wypoczęta. Nie żebym narzekała – zelżenie bólu przyjęłam z ogromną ulgą.
Wygrzebałam się niezdarnie z łóżka i, przeciągając się, podeszłam do okna, za którym rozkwitał nowy dzień. Była wiosna i ptaki powoli budziły się do życia – dowodził tego ich radosny śpiew. Zresztą nie tylko na ptaki wiosna działała w ten sposób. Ja sama czułam się tak niezwykle pełna życia i energii. Otworzyłam na oścież okno i zaciągnęłam się mocno orzeźwiającym powietrzem. W kościach niemal czułam, zbliżające się wielkimi krokami, lato. Uśmiechnęłam się delikatnie i, nie zamykając okna, ruszyłam w stronę szafy, by wygrzebać z niej jakieś ciuchy.
Letni prysznic do reszty mnie rozbudził. Z jakiegoś powodu miałam tego dnia wyjątkowo dobry humor i nawet moje odbicie w lustrze wydawało mi się jakby nieco bardziej atrakcyjne, a blizny szpecące ciało, mniej odpychające. Nie poświęciłam nawet chwili, by zastanowić się nad pochodzeniem ich wszystkich. Całkowicie zignorowałam głęboką bliznę, która przecinała mój brzuch. Nie chciałam psuć sobie nastroju ponurymi, przyziemnymi sprawami.
Wyszłam z łazienki już ubrana i gotowa, by zacząć nowy dzień. Wtedy rzucił mi się w oczy album, leżący niewinnie na podłodze, na środku pokoju. Zmarszczyłam lekko brwi. Tylko cudem nie dostrzegłam go wcześniej. Przez moment wahałam się, lecz dość szybko podjęłam decyzję. Zamknęłam album i odłożyłam go na miejsce. Czasem lepiej jest odłożyć przykre obowiązki na później – a zetknięcie się ze wszystkim, co straciłam było właśnie takim obowiązkiem. Nie czułam się jeszcze na to wszystko gotowa. Być może powinnam przestać się łudzić, że uda mi się wrócić do tego, co było? Być może powinnam zwyczajnie zacząć wszystko od nowa? Nie wiedziałam jedynie, czy potrafiłabym odrzucić od siebie moje dawne życie. Nie wiedziałam. A może nie chciałam wiedzieć? Nie wiem...
* * *
Do kuchni trafiłam już bez większego problemu i kiedy jakiś czas później James zszedł na dół, znalazł mnie siedzącą przy stole z wielkim słoikiem czekolady do smarowania i z łyżeczką w dłoni. Uśmiechnęłam się do niego krzywo, kiedy spojrzał na mnie ze szczerym rozbawieniem.
— Chyba mam słabość do czekolady — przyznałam z lekkim zażenowaniem.
— Chyba tak — zgodził się tonem, który mówił, że nie ma ku temu żadnych wątpliwości. — Właśnie rozgryzłem, dlaczego zawsze najlepiej dogadywałaś się z Remusem — rzekł, odsuwając sobie krzesło, nie odrywając jednocześnie przy tym ode mnie wzroku. — Oboje jesteście czekoladocholikami.
Uniosłam brew i odchyliłam się na nogach krzesła do tyłu.
— W życiu są trzy rzeczy, za które warto umierać. Pierwsza to miłość. — Wystawiłam jeden palec. — Druga – przyjaźń. — Wystawiłam kolejny palec. — A trzecią jest czekolada. — Wystawiłam trzeci palec i uśmiechnęłam się triumfalnie.
Chłopak parsknął śmiechem, a wesołe iskierki zabłysnęły w jego oczach.
— Długo nad tym myślałaś? — zapytał.
— Niezbyt. Zdaje się, że mam naturę filozofa.
Chłopak pokręcił z rozbawieniem głową i wstał od stołu, by przygotować sobie coś do jedzenia.
— Zakładam, że już się najadłaś tą czekoladą, ale może zechcesz zjeść jakieś normalne śniadanie? Przydałoby ci się nieco przytyć, jesteś piekielnie chuda. Chyba nawet chudsza od Lunatyka.
— Nie pogardziłabym naleśnikami z czekoladą. Jeśli to oczywiście nie kłopot.
Machnął zbywająco ręką.
— Żaden kłopot, po prostu trzymaj kciuki, żebym nie spalił domu.
Zaśmiałam się, zakręcając słoik czekolady i odstawiając go na miejsce.
— To chyba miało znaczyć, że nie jesteś najlepszym kucharzem, czyż nie?
Skrzywił się lekko.
— Jestem beznadziejny w kuchni — przyznał. — Kiedy w dzieciństwie coś przeskrobałem, mama zawsze kazała mi pomagać skrzatom domowym... Żebyś tylko widziała ich przerażone miny. No ale rodzice szybko nauczyli się, że jeśli nie chcą głodować, lepiej żebym nie pomagał tym biednym stworzeniom w kuchni. I w ten sposób kończyłem z miotłą w rękach, bynajmniej nie po to, by na niej latać.
— Och, daj to i siadaj — powiedziałam i wyrwałam mu z dłoni karton mleka. — Ja to zrobię. Swoją drogą, chyba nie powiesz, że kręci cię latanie na miotle. Quidditch to sport dla samobójców.
— Mówisz dokładnie jak stara ty. Ale zasmucę cię, kręci mnie latanie na miotle i nieskromnie dodam, że jestem w tym świetny.
Skrzywiłam się z dezaprobatą.
— Nie rozumiem was, chłopców. Czy wy naprawdę macie pragnienie śmierci?
— To żadne pragnienie śmierci! — zaprotestował wzburzony. — Quidditch, latanie na miotle to sztuka, która wymaga od ciebie pełnego skupienia i precyzji. Kiedy lecisz jesteś wolny, jesteś tylko ty i miotła, a wszystko inne nie ma znaczenia. Kiedy jesteś w powietrzu, to tak jakbyś na moment uciekł od bycia człowiekiem; od problemów, rutyny i bólu. Jesteś ty i jest wiatr w twoich włosach, gdy lecisz tak szybko, że oczy zaczynają ci łzawić, a serce bije szybciej, napędzane adrenaliną. Już nie chodzi o samego Quidditcha, ale o to obezwładniające uczucie wolności w całym ciele. Tam, w powietrzu, nic już nie ma znaczenia, oprócz twojej miotły; musisz mieć do niej pełne zaufanie, kiedy mkniesz w kierunku ziemi, musisz wierzyć, że nie zawiedzie cię, kiedy w ostatniej chwili szarpniesz jej trzonek do góry. W lataniu nie chodzi o bezmyślne gonienie piłki, chodzi o skupienie i precyzję, umiejętność zapomnienia o otaczającym cię świecie, o to, jak bardzo jesteś w stanie się skoncentrować. Tym jest dla mnie latanie — zakończył, oddychając nieco szybciej niż normalnie.
— Rany, James, to było takie... głębokie... — Westchnęłam, na chwilę przerywając pracę nad śniadaniem. — Nie wiedziałam, że mężczyzn stać na takie przemyślenia.
Potter uśmiechnął się krzywo i nagle zerwał się na nogi. Wyrwał mi z dłoni miskę, odłożył ją na blat, a moment później pociągnął w stronę drzwi.
— Co ty robisz? — zapytałam, uśmiechając się mimo woli.
— Sama musisz to poczuć, nie umiem tego opisać słowami.
— No coś ty — zaoponowałam — bardzo ładnie ci to wyszło. Byłeś taki poetycki.
Zaśmiał się krótko.
— Nie wymigasz się, musisz zobaczyć, jak to jest.
— Dlaczego każda część moje ciała krzyczy „nie rób tego, nie popełniaj samobójstwa!”?
Nagle James się zatrzymał i zwrócił twarz w moją stronę. Przestałam się wyrywać, zamiast tego, patrzyłam w jego twarz, w jego oczy, jak zaczarowana.
— Nie bój się — powiedział poważnie, przejeżdżając dłonią po moim policzku. — Nie pozwolę, żeby stała ci się krzywda.
Tak jak ostatniej nocy, miałam wrażenie, że czas na moment się zatrzymał. Albo, że to po prostu wszystko wokół nagle straciło znaczenie. Zamknęłam oczy i już po chwili czułam jego wargi na swoich, jego język, padający wnętrze moich ust, pieszczący podniebienie. Westchnęłam i objęłam dłońmi jego szyję, podczas gdy jego ręce wplątane były w moje włosy. Nagle dotarło do mnie, jak głupie były wszystkie moje wątpliwości ostatniej nocy. Bo jak mogłam wątpić w to, że kocham tego chłopaka.
Kochałam go, na Merlina, kochałam, jak szalona. Kochałam jego piękne, brązowe oczy, których radosny błysk sprawiał wrażenie zdolnego przepędzić nawet najciemniejsze chmury. Kochałam ten nietypowy zapach czekolady mieszającej się z cytryną. Wielbiłam delikatność i ostrożność, z jaką mnie dotykał. Uwielbiałam tembr jego głosu i dźwięk śmiechu. Łobuzerski uśmiech i sposób, w jaki marszczył brwi, gdy nie był czegoś pewien. A kiedy patrzyłam w jego oczy, byłam pewna, że mogłabym w nich utonąć.
Odsunęliśmy się od siebie, oddychając ciężko i z rumieńcami na twarzach. Psotny błysk znów rozświetlił jego oczy, a na twarzy pojawił się lekki uśmiech.
— Okej? — zapytał, przytulając mnie do siebie i przeczesując moje włosy dłonią.
— Okej — potwierdziłam i bez wahania oddałam uścisk. Moje wątpliwości zniknęły, nie zostawiając po sobie najmniejszego śladu. Zaciągnęłam się jego zapachem i westchnęłam z przyjemności. Wszystko było na swoim miejscu, idealnie, tak jak powinno być zawsze.
* * *
— Nie podoba mi się to — powiedziałam, lecz posłusznie przełożyłam nogę przez miotłę.
— Nie masz się czego bać, będę zaraz za tobą. Dosłownie. Lily?
— Hmm?
— Nie zabij nas, skarbie — wyszeptał mi do ucha i kiedy jego oddech owiał moją szyję, zadrżałam pod akompaniamentem jego chichotu.
— To nie jest śmieszne — zaprotestowałam słabo. — To tragiczne! Rozbiję nas i tyle z tego będzie.
— No dobra, siadaj za mną i mocno się trzymaj — powiedział z uśmiechem. — I nie zamykaj oczu, widok jest tego wart.
Zrobiłam jak kazał i kilka minut później (i kilka krzyków, ale to nieważne) szybowaliśmy wysoko w powietrzu. Trzymałam się go mocno, prawdopodobnie utrudniając mu tym oddychanie, lecz on nie protestował ani słowem. Nagle zrozumiałam, co miał na myśli w kuchni, mówiąc o uczuciu wolności, które przenika całe twoje ciało. Czułam się wolna, nieskończenie wyzwolona. Czuła się szczęśliwa, u boku mężczyzny, którego kochałam.
* * *
Wieczór nadszedł szybciej, niż się tego spodziewałam i był zaskakująco ciepły. Dlatego też wzięliśmy z domu koc i rozłożyliśmy się na miękkiej trawie ogrodu i przytuleni do siebie wpatrywaliśmy się w, przyozdobione miliardem gwiazd, niebo.
— Lubiłam astronomię? — zapytałam nagle.
— Możliwe, ale twoim ulubionym przedmiotem były eliksiry.
Westchnęłam i wtuliłam się mocniej w jego klatkę piersiową. On ze swojej strony jeszcze mocniej objął mnie ramieniem w niemal zaborczy sposób.
— Niebo jest takie piękne — rzekłam z zachwytem. — Jego nic nie może zniszczyć, tych gwiazd i księżyca. Są ta od tysięcy lat i żaden Czarny Pan, żadni Śmierciożercy, nikt nie jest w stanie tego zepsuć.
— A widzisz te trzy jasne gwiazdy obok siebie, które idą na ukos? Ta na prawo od nich, bardziej na dole, to Rigel, a ta na lewo i w górę to Betelgeza. A teraz spójrz na dół, nieco bardziej na lewo. Widzisz?
— Jest najjaśniejsza ze wszystkich — spostrzegłam, wskazując palcem na gwiazdę, którą mi przedstawił.
— To Syriusz. To trochę dziwne, zazwyczaj najlepiej widać go jesienią.
— Więc mamy szczęście — powiedziałam po prostu. — A ta na lewo i w górę od Betelgezy?
— To chyba Jupiter. A ta pod nim to Procyon, jeśli się nie mylę. A ta gwiazda na prawo i w górę od Betelgezy to Bellatriks, kuzynka Syriusza ma imię od tej gwiazdy, jeśli dobrze pamiętam, to oznacza „kobieta-wojownik” i to by się zgadzało. Leży w gwiazdozbiorze Oriona, tak z kolei nazywał się ojciec Łapy.
— Skąd tak dużo wiesz o gwiazdach? — zdziwiłam się. — Na astronomii uczy się tylko podstaw.
— Od Syriusza. Dla Blacków mają one ogromne znaczenie i Łapa od małego się o nich uczył. No a kiedy, z braku lepszego zajęcia, nocami wymykaliśmy się na błonia lub wieżę astronomiczną, Syriusz lubił opowiadać o gwiazdach.
— To całkiem niezwykłe nazwać dziecko od gwiazdy...
— Nawet o tym nie myśl! Syriusz tak by się nadął z dumy, że by pękł i musiałbym szukać sobie nowego przyjaciela.
Zachichotałam.
— Spokojnie, myślę, że mi wystarczyłby syn o imieniu... no nie wiem... Harry?
— Harry? — Spojrzał na mnie z zainteresowaniem i wzruszyłam lekko ramionami.
— To ładne imię, podoba mi się.
— Masz rację — przyznał, przymykając oczy. — Ładne.