piątek, 23 października 2015

Rozdział 58 - Here without you, baby*

Dziękuję wszystkim za komentarze i za życzenia. Nie mam pojęcia jakim cudem udało mi się tak szybko napisać nowy rozdział, ale zwalmy to na to, że powinnam uczyć się matematyki, a tak bardzo mi się nie chce, że każde inne zajęcie jest dobrą wymówką :) Zanim zaczniecie, chciałabym jeszcze was o coś prosić. Otóż, moja kochana siostra idzie w kierunku śpiewania, ma założony kanał na youtube, będę wdzięczna za każdą subskrypcję i komentarz na jej kanale oto link:

Aleksandra Palica

Z góry wszystkim dziękuję i zapraszam do czytania :)

————————————————————————————————————————————

Myślę, że jest wiele rzeczy, potrafiących zniszczyć człowieka. Można tu wymieniać i wymieniać, a i tak nie znajdzie się końca bezkresnej listy nieszczęść, które mogą nas spotkać. Lecz myślę, że na szczycie tej listy jest przede wszystkim utrata tego, kogo się kocha. Mówią, że miłość jest męczarnią, a brak miłości śmiercią. I jeśli się nad tym zastanowić, to kurczę, jest w tym sporo racji. Ale co, kiedy tracisz ukochaną osobę? Czy to zalicza się do życia bez miłości? Chyba nie, bo miłość do Dorcas nigdy we mnie nie zgasła. Jeśli mam być szczera, to dopiero utracenie jej, uświadomiło mi, jak wiele Dorcas Meadowes dla mnie znaczyła. Zaczynacie być zmęczeni wzmiankami o niej? Ja też, ale zapomnieć byłoby zbyt łatwo - a życie nigdy nie jest łatwe. Muszę pamiętać, więc wspomnę o Dorcas jeszcze nie jeden raz, musicie być na to przygotowani.

Tylko cud mnie uratował. Prawdziwy cud. Sztylet był nasączony, nieznaną nikomu w Świętym Mungu trucizną i Uzdrowiciele nie potrafili mi wyjaśnić jakim cudem przeżyłam. Ja przeżyłam. Moje dziecko, mój malutki synek lub córeczka, straciło życie. Płakałam, krzyczałam i znów płakałam, a Uzdrowicielka, która poinformowała mnie o utraceniu ciąży, posyłała mi współczujące spojrzenia, w końcu każąc podać mi eliksir uspokajający. Ale nie ja jedna cierpiałam, Alicja również poroniła w wyniku torturowania przez Śmierciożerców. Tyle, że przy niej był Frank, ja nawet nikomu nie powiedziałam o ciąży, więc i o poronieniu nikt nie wiedział.Mogłam powiedzieć Alicji, lub komukolwiek, ale coś mnie przed tym powstrzymywało - wtedy stałoby się to oficjalne, definitywne i ostateczne.

Siedziałam w szpitalnym pokoiku, trzymając rękę na brzuchu - wciąż nie mogłam uwierzyć, że już go tam nie ma. Nadal przebywałam w szpitalu z powodu wstrząśnienia mózgu. No i rana na moim brzuchu bardzo długo się goiła. Alicje już wypisali do domu, lecz nie miałam od niej żadnych wiadomości. Jedynie Emmeline przyszła mnie powiadomić, że z moją przyjaciółką wszystko jest dobrze. No i to Emmeline powiedziała mi o stracie ciąży przez Alicję. Nie wiedziałam, dlaczego Alicja nie przyszła do mnie osobiście, ostatecznie zrobiłam wszystko, żeby im pomóc, a jakaś część mnie miała wrażenie, że przyjaciółka mnie obwinia. Wyrzuty sumienia oczywiście nie wpłynęły na mnie korzystnie i zaproponowano mi Uzdrowiciela, który zająłby się moją psychiką - czarodziejski odpowiednik mugolskiego psychiatry. Jeśli choć trochę mnie znacie, już zapewne wiecie co zrobiłam - odmówiłam. Siedziałam więc w tym małym pokoiku, wpatrując się w ścianę, kiedy z zamyślenia wyrwało mnie ciche pukanie do drzwi.

- Proszę - powiedziałam obojętnie. Na salę wszedł Dumbledore.

- Witaj Lily, jak się czujesz, moja droga? - zapytał uprzejmie.

- Tak jak osoba ze wstrząśnieniem mózgu i po wbiciu sztyletu w brzuch, panie dyrektorze - odparłam, wymuszając na twarzy zmęczony uśmiech, który aż śmierdział sztucznością.

- Lily - powiedział mężczyzna, zajmując miejsce przy moim łóżku - chciałbym ci podziękować za to co zrobiłaś dla Zakonu. Plany, które udało ci się zabrać to więcej, niż moglibyśmy się spodziewać po waszej misji. Wiem, że wszystkie trzy bardzo dużo poświęciłyście dla Zakonu, przede wszystkim swoje zdrowie i bardzo wam dziękuję, Lily, uratowałyście tysiące istnień, bo z planów wynika, że za kilka dni odbędzie się atak na Pokątną. Aurorzy są już oczywiście poinformowani...

- Nie przyszedł pan, żeby mi podziękować, prawda? - przerwałam mu.

Staruszek westchnął ciężko i spojrzał na mnie ze zmęczeniem w oczach.

- Masz świetne wyczucie do ludzi, moja droga. Tak, przyszedłem cię prosić o więcej, niż powinienem. Musisz mi opowiedzieć o przebiegu misji. Twoje przyjaciółki obudziły się dopiero w szpitalu i nie moją pojęcia jak się tam znalazły. Jedyną osobą, która może mi udzielić odpowiedzi, jesteś ty, Lily.

- Nie uratowałam dziewczyn sama. - Westchnęłam cicho. - Do Śmierciożerców należy osoba, która była mi kiedyś bliska i to prawdziwy cud, że zgodziła się mi pomóc.

- Rozumiem, że nie wyjawisz mi nazwiska tej osoby, prawda?

- Absolutnie nie. W zamian za pomoc obiecałam dozgonne milczenie. Ale mogę panu powiedzieć co się tam wydarzyło.

I mówiłam. Opowiedziałam o eliksirze wielosokowym, o przejściu przez oddziały, znalezieniu planów i alarmie, który został uruchomiony, przez moje wtargnięcie do "namiotu głównego". Opowiedziałam o ucieczce przed Śmierciożecami, o płomieniach, przez które przebiegłam, o lochach i o tym, że myślałam, że to już koniec. Dotarłam do fragmentu, kiedy ktoś wbił mi sztylet w brzuch. Wtedy się zawahałam.

- Panie profesorze, myślę, że do Śmierciożerców należy osoba, którą uważaliśmy od lat za zmarłą...

- Mogę wiedzieć, kogo masz na myśli? - zapytał z zainteresowaniem staruszek.

- Nie chciałam w to wierzyć, przecież sama widziałam jej śmierć... Od kilku miesięcy śnie o niej, w szatach Śmierciożerców, klękającej przed Voldemortem. Myślałam, że to tylko sen, ale tam, w lochach, widziałam dokładnie jej oczy. Takie oczy widziałam tylko u jeden osoby. To były oczy Anastazji Davies.

- Mówisz o dziewczynie, która została zamordowana we Wrzeszczącej Chacie, na twoim piątym roku?

- Dokładnie o tej samej - powiedziałam cicho. - Myśli pan, że zwariowałam?

- Nie wiem co powinienem myśleć, moja droga. Żadne zaklęcie, nie jest w stanie przywrócić życia zmarłym i chyba zdążyłaś się o tym przekonać.

- Więc kim była dziewczyna, która wbiła mi sztylet w brzuch? - zapytałam, czując, że gromadzi się we mnie setka sprzecznych uczuć.

- Nie wiem, Lily, ale to co widziałaś, nie mogło być Anastazją Davies, jeśli ta faktycznie zginęła cztery lata temu.

- Wiem co widziałam - warknęłam, choć wcale nie byłam już tego taka pewna.

- Więc to oznacza, że dziewczyna, którą uważaliśmy za martwą, nigdy nie umarła.

————————————————————————————————————————————

Mówi się, że czas leczy rany. Merlinie, chyba jeszcze nie słyszałam większej bzdury. Co to znaczy: czas leczy rany?! Czas nie leczy żadnych ran! Czas nie pozwala zapomnieć! Czas nie umniejsza naszego bólu! Czas pozwala nauczyć się z nim żyć. Rzuciłam pracę - wiedziałam, że to jedynie kwestia tygodni, bo po każdym dniu w niej spędzonym, nienawidziłam jej jeszcze bardziej. Więc rzuciłam pracę i brałam udział w tych najbardziej niebezpiecznych misjach - niemal za każdym razem lądowałam w szpitalu. Alicja wpadła w depresję - przynajmniej tak myślę. Również przestała pracować, lecz zamiast robić cokolwiek, po prostu zamknęła się w domu. Frank był załamany i wręcz błagał, bym spróbowała z nią porozmawiać. Zrobiłam to i było to błędem. Alicja nakrzyczała na mnie. Krzyczała, że nie mam prawa jej doradzać, że nie mam pojęcia jakie to uczucie stracić dziecko. Uderzyłam ją wtedy w twarz i kryjąc własne łzy, opuściłam mieszkanie Longbottomów. Od tamtego czasu nie miałam kontaktu z Alicją.

Wracałam tego dnia z misji, na którą zostałam wysłana razem z Emmeline i Remusem. Emmeline i Lupin rozmawiali wesoło, ciesząc się zapewne, że żyją, ja natomiast myślami byłam gdzieś daleko.

- Lily? - zapytał cicho Remus. Nagle zdałam sobie sprawę, że Emmeline gdzieś zniknęła.

- Tak?

- Gniewasz się na mnie?

- Gniewam? - Zamrugałam zaskoczona. - Za co?

- Ty mi powiedz. Nie odezwałaś się do mnie ani słowem. Nie chcę wnikać w to co jest między tobą a Jamesem, ale...

- To dobrze - warknęłam - bo między nami nic już nie ma.

- Ale myślałem, że jestem dla ciebie kimś w rodzaju przyjaciela - dokończył spokojnie.

Moje spojrzenie zmiękło.

- Oczywiście, że jesteś - odparłam, nagle czując się okropnie głupio.

- Więc może oświeć mnie, co cię dręczy?

- Ja nie...

- Nie zaprzeczaj, Lily, widzę, że coś jest nie tak - powiedział ostro Remus. - Z resztą nie tylko ja, Syriusz i Peter też się martwią, nie wspominając już o Jamesie.

- Nie widzę powodu, dla którego James miałby się o mnie martwić. Niech martwi się Marleną!

- Lily, widziałem co jest na tej taśmie, ale skąd masz właściwie pewność, że nikt jej nie podrzucił? Wiem, że pochodzisz z rodziny Mugoli i chyba łatwo przy tym zapominasz, że z magią niemal wszystko jest możliwe, ale myślałem, że masz większą wiarę w Jamesa.

- Dlaczego ktoś miałby podrabiać tę kasetę? James mnie zdradził i nie próbuj go bronić. Zresztą, od samego początku widziałam ten maślany wzrok, którym wodził za Marleną, więc niech teraz z nią układa sobie życie.

- Odbiegasz od tematu, pytałem co się z tobą dzieje. Nagle rzuciłaś pracę i żyjesz na ryzyku. Czy poza misjami dla Zakonu robisz cokolwiek innego.

- Oczywiście - powiedziałam z przekonaniem, na Lupin uniósł sceptycznie brew. - No dobra, może i angażuje się w sprawy Zakonu, ale czy to źle?

- Lily, ty praktycznie prosisz się o śmierć.

- Nie przesadzajmy.

- Chcę wiedzieć co ci się stało, Lily. Ktoś zrobił ci krzywdę?

Spojrzałam w ciemne niebo, na którym wisiał idealny półksiężyc i westchnęłam cicho.

- Nie sądzę, żeby to było dobre miejsce na rozmowę - mruknęłam.

- Możemy iść do mnie, ale ja mieszkam z Syriuszem, więc jeśli nie przeszkadza ci bałagan...

- Możemy iść do mnie - powiedziałam.

- Prowadź - odparł, podając mi rękę. Chwyciłam ją bez chwili wahanie i deportowałam nas.

————————————————————————————————————————————

- Napijesz się czegoś? - zaoferowała, gotując wodę na kawę. Naprawdę brakowało mi kofeiny, podczas pobytu w tym piekielnym lesie.

- Herbaty, jeśli masz. - Remus uśmiechnął się ciepło.

Nie wiedziałam co takiego ma w sobie Remus, ale jakimś niezwykłym sposobem, nieodwołalnie zdobył moją sympatię, mimo tego co zrobił Anabell.

- Nie wiem co wy wszyscy widzicie w tym obrzydliwym napoju. - Skrzywiłam się, podając mu kubek herbaty

- No wiesz, Lily, normalni ludzie lubią herbatę.

- Dzięki Remus - powiedziałam ironicznie, na co wilkołak uśmiechnął się przepraszająco.

- Zamierzasz mi wyjawić swój sekret, Lily, czy wciąż będziesz uciekać od tematu? - zapytał po kilku minutach ciszy.

- Byłam w ciąży z Jamesem - oznajmiłam prosto z mostu, zaskakując własną szczerością samą siebie.

Lupin przyglądał mi się ze zmarszczonymi brwiami i niepokojem w oczach.

- Byłaś? Nie chcesz chyba powiedzieć, że zrobiłaś aborcję?

- Zwariowałeś? - zapytałam, a zaraz później westchnęłam ciężko. - Pamiętasz misję, podczas, której Alicja straciła ciążę? Nie ona jedyna poroniła. Zostałam ugodzona zatrutym sztyletem, pamiętasz? Ja przeżyłam, ale moje dziecko nie.

Spojrzałam w okno, unikając spojrzenia chłopaka. Poczułam jego ciepłą dłoń na swojej i zrobiło mi się nieco raźniej.

- Przykro mi, Lily.

- To głupie, ale zdążyłam pokochać to maleństwo.

- To nie jest głupie. Dlaczego nikomu nie powiedziałaś? - zapytał.

Wzruszyłam ramionami.

- A co by to zmieniło. Moje dziecko pozostaje martwe, prawda?

- James wie?

- Nie i nigdy się nie dowie. To bez znaczenia.

- Powinien wiedzieć, nie sądzisz?

- Jaki to ma sens, Remusie. Gdybym wciąż była w ciąży, to pewnie w końcu bym mu powiedziała, ale teraz tego dziecka już nie ma. Po co mam zawracać tym głowę Jamesowi.

- On się o ciebie martwi.

- Bawisz się w jego adwokata? - Uniosłam brew.

- Lily, może powinnaś dać mu szansę wyjaśnić.

- Remus! Czy ty siebie słyszysz?! Jak można wyjaśnić zdradę?! Myślałam, że James mnie kocha! Oddałam mu wszystko, co miałam. Moje zaufanie, moją miłość, oddałam mu siebie, a on zmarnowała to dla... dla tej suki! Nie chcę go widzieć nigdy więcej! - krzyknęła, wybuchając płaczem.

- Kochasz go - stwierdził po prostu Remus. - Kochasz go tak mocno, że to aż boli.

- No i co? - wyszlochałam. - Mam być z kimś, kto mnie zdradził?! Taki związek nie ma sensu! Tak, kocham go! Kocham go bardziej niż możesz to pojąć, Lupin, ale jakie to ma znaczenie?! To uczucie minie, ale rana, którą mi zadał zostanie!

- Przemyśl to, Lily, bo możesz żałować - powiedział cicho Remus, wstając z krzesła. - Muszę już iść. Do zobaczenia, Lily.

Usiadłam na kanapie, ukrywając twarz w dłoniach, szlochając bezgłośnie. Tak, Lupin miał cholerną rację. Wciąż jak idiotka kochałam Jamesa Pottera. Spojrzałam na zdjęcie na kominku. James trzymał mnie na rękach, a Dorcas czochrała włosy Syriusza z szerokim uśmiechem na twarzy. Nie polepszyło to mojego i tak fatalnego już samopoczucia. Łzy nie chciały przestać płynąć.

- Jak mam żyć bez ciebie, James? - zapytałam samą siebie. - Dlaczego mi to zrobiłeś?

Odpowiedziała mi jedynie głucha cisza.

————————————————————————————————————————————

Płacz jest naprawdę męczący i w końcu zasnęłam na kanapie. Obudziło mnie głośne pukanie do drzwi. Otworzyłam oczy, które po przepłakanej nocy, piekły mnie niemiłosiernie. Spojrzałam na zegar, wskazujący ósmą rano i przeciągnęłam się niczym kot. Nieśpiesznym krokiem ruszyłam do drzwi i otworzyłam je szeroko, niemal natychmiast tego żałując. Stał w nich James. Chłopak widząc mnie otworzył szeroko usta. Nie przesadzajmy, moja poranna fryzura wcale nie jest taka zła.

- Lily... - powiedział cicho.

- Czego ode mnie chcesz? - zapytałam. Miało to zabrzmieć ostro i nieprzyjemnie, lecz wyszło cicho, jakby ze smutkiem.

- Porozmawiać.

- O czym ty chcesz rozmawiać, James?

- O nas - odparł chłopak, przypatrując mi się uważnie.

- O nas? Żartujesz sobie ze mnie? Nie ma już żadnych nas, zdradziłeś mnie, James.

- Lily, Lily przysięgam, że nigdy tego nie zrobiłem. Widziałem tę taśmę i wiem jak to wygląda... Nie potrafię ci tego wyjaśnić, ale to nie byłem ja, przysięgam.

- Nie wierzę ci - odparłam beznamiętnie. - Myślisz, że nie widziałam, jak gapisz się na Marlenę? Rozbierałeś ją wzrokiem.

- Nigdy nie...

- Nie wypieraj się! Bardzo dokładnie widziałam, co z nią robiłeś, James.

- Lily, błagam, uwierz mi. To nie byłem ja - mówił rozpaczliwie.

- Masz jakiś dowód?

- A jeśli go zdobędę? - zapytał zdesperowany. Spojrzałam na niego zaskoczona.

Nie patrz mu w oczy! Nie patrz mu w oczy! Nie patrz mu w oczy!

Cholera! Spojrzałam.

Nie wiedziałam co takiego jest w jego oczach, lecz ilekroć w nie spoglądałam, przepadałam. Tak było i tym razem.

- Chciałabym ci wierzyć James, ale tak wiele rzeczy ostatnio nas podzieliło - powiedziała, czując, że w oczach znów zbierają mi się łzy.

- I dlatego myślisz, że mógłbym cię zdradzić? - zapytał zszokowany.

- NIE WIE JUŻ CO MYŚLĘ! - krzyknęłam. - NAPRAWDĘ MYŚLISZ, ŻE BYŁO MI ŁATWO?! DOPIERO CO DO SIEBIE WRÓCILIŚMY, WŁAŚNIE ZGINĘŁA MOJA NAJLEPSZA PRZYJACIÓŁKA I NAGLĘ ZNAJDUJĘ KASETĘ NA KTÓREJ... NA KTÓREJ... BOŻE, NIENAWIDZIŁAM W TAMTYM MOMENCIE KAŻDEGO FRAGMENTU SIEBIE! ZASTANAWIAŁAM SIĘ, CO TAKIEGO MA TA SUKA, CZEGO JA NIE MAM! DLACZEGO WOLAŁEŚ JĄ ODE MNIE! - krzyczałam, a łzy spływały po moich policzkach. - MYŚLISZ, ŻE ŁATWO BYŁO MI ODKRYĆ, ŻE JESTEM W CIĄŻY, WŁAŚNIE WTEDY, KIEDY POSZEDŁEŚ DO ŁÓŻKA Z MARLENĄ?! - Usiadłam na podłodze, płacząc rozpaczliwie.

- Jesteś w ciąży? - zapytał oniemiały chłopak, patrząc na mnie z uczuciem, którego nie potrafiłam zdefiniować.

- Poprawka, byłam w ciąży, James. Poroniłam.

- Boże... Moje... Twoje... Boże, nasze dziecko... Lily, tak mi przykro - powiedział cicho, siadając obok mnie i łapiąc mnie za rękę. Przysięgam, że niczego nie pragnęłam bardziej, niż poczuć smak jego ust, poczuć jego dłonie na moim ciele. To on wykonał pierwszy krok. Delikatnie musnął moje usta swoimi, a ja - ku swojemu zdziwieniu - uchyliłam je, oddając pocałunek. Całowałam Jamesa tysiące razy, ale nigdy nie czułam się przy tym w ten sposób. W tym pocałunku łączył nas wspólny ból, dominowała w nim tęsknota i uczucie tak ogromne, że jeszcze więcej łez popłynęło z moich oczu. Zarzuciłam mu ramiona na szyję, chcąc poczuć go jeszcze bliżej. Tak bardzo tęskniłam za jego umięśnioną klatką piersiową, za jego zapachem, którego niezmiennie nie potrafiłam zdefiniować. On zdawał się czuć to samo, bo jego dłonie błądziły szaleńczo po moim ciele, raz zatrzymując się we włosach, raz w talii, a raz muskały delikatnie mój policzek. Nie przejmowaliśmy się czymś tak trywialnym jak brak powietrza - to on zdawał się być moim tlenem i oprócz niego nie potrzebowałam już absolutnie niczego.

- Przyniosę ci dowód, choćbym miał go szukać przez resztę życia - mówi, kiedy odrywamy się od siebie, po czym całuje mnie we włosy i odchodzi. Po raz kolejny odchodzi.

*Tutaj bez ciebie, kochanie

Rozdział 57 - Be strong*

Hej, hej. Notatka wyszło nieco krótsza niż początkowo zakładałam (1500 słów, a w założeniu było ich 2000) jednak i bez tego wyszła dość kiepsko. Przygotujcie się na całą masę błędów, powtórzeń i zgrzytów. Po takim fatalnym wstępie, czas na resztę ogłoszeń parafialnych. Więc dziś mamy 23 października, a co za tym idzie, dziś mija dokładny rok od założenia tego bloga i opublikowania na nim pierwszej notatki. Możecie mi wierzyć lub nie, lecz od tamtego czasu moje życiu uległo milionom zmian i sądzę, że jestem dziś zupełnie innym człowiekiem. Ale nie tylko ja się zmieniłam. Razem ze mną zmieniał się mój styl pisania, zmieniały się Lily, Anabell, Dorcas, Alicja, ogromnym zmianą ulegli James, Syriusz, Remus i Peter. Jakaś część mnie pokochała każde z nich, bo tak naprawdę ci bohaterowie dojrzewali razem ze mną. Wiem, że rok to niedużo, ale naprawdę czuję się, jakby minęło dużo więcej czasu. Dziękuję wszystkim, którzy zostawili po sobie jakikolwiek ślad na tym blogu, tym którzy czytają, tym, którzy regularnie komentują. Dziękuję Em, która była ze mną od początku i za każde jej miłe słowo. Dziękuję Lavender Potter, której groźby często przynosiły skutki. Dziękuję Obliviate, od której zawsze mogę liczyć na komentarz. Dziękuję Niewinnej0607, która niejeden raz goniła mnie z kartką i długopisem, i znosiła moje nagłe zmiany decyzji, kiedy pomagała mi przy tworzeniu nowego rozdziału. Dziękuję Wanie, która wciąż domaga się szczęśliwego zakończenia. Naprawdę dziękuję wam wszystkim. Rozpisałam się, a  połowa i tak tego nie czyta :-D W każdym razie jestem wdzięczna tym, którzy wciąż śledzą to opowiadanie (i dotrwali do końcówki mojej paplaniny), dziękuję wam wszystkim, ten rozdział jest dla was - przykro mi, że wyszedł tak słabo, ale... ale chyba na nic lepszego aktualnie mnie nie stać. 

Wasza EKP

* * *

Wiecie, to dziwne, jak szybko życie potrafi zmienić swój bieg. Jednego dnia jesteś pewien absolutnie wszystkiego, a następnego nie wiesz już nic. Czasami zastanawiam się na Losem, Przeznaczeniem i innymi bzdurami - czy istnieją naprawdę? Sama nie wiem. Zawsze sądziłam, że tak jak po deszczu pojawia się słońce, tak po smutku musi być radość. Naiwne, no nie? Czasami jest źle tylko po to, żeby mogło być jeszcze gorzej. Nasz plan - a właściwie mój - nie był taki zły. Potrzebowaliśmy chaosu, który umożliwiłby mi wkradnięcie się do obozu Śmierciożerców, uwolnienie dziewczyn i przy odrobinie szczęścia wykradnięcie planów. Plusem było jedynie to, że w obozie można było używać magii oraz deportować się. To znacznie wszystko ułatwiało. Najtrudniejsze miało być przedostanie się przez bariery.

- Nie uruchamiając alarmu, przez bariery może przejść jedynie osoba naznaczona mrocznym znakiem, Evans - pouczył mnie Snape. - Twój pomysł z eliksirem wielosokowym nie jest głupi, mam spory jego zapas. Gorzej będzie z uwolnieniem twoich idiotycznych przyjaciółek. Narobię w lesie zamieszania, to powinno wywabić jakąś część Śmierciożerców, ale przed tymi, którzy zostaną, musisz udawać mnie. Jeśli spartaczysz robotę, wszyscy zginiemy, Evans, ty, ja i twoje durne przyjaciółki. Możesz mieć problemy ze złamaniem zaklęć ochronnych, ale kiedy już to zrobisz, natychmiast uruchomi się alarm, wtedy wszystko się wyda i musicie natychmiast się deportować. Masz na to wszystko godzinę, później eliksir przestanie działać i mamy przesrane. Rozumiesz powagę sytuacji, prawda?

- Zdaję sobie z niej sprawę bardziej niż możesz sobie wyobrazić - warknęłam. Nie byłam pewna, czy z równowagi wyprowadzał mnie fakt, iż ten nowy Severus Snape ani trochę nie przypominał mojego dawnego przyjaciela, czy może tak bardzo martwiłam się o dziewczyny.

- Więc zaczynamy - zakomenderował chłopak.

- Teraz?!

- A na co chcesz czekać? Pójdę do obozu po eliksir wielosokowy, kiedy zobaczysz czerwone iskry ruszysz w miejsce, które zaraz ci pokażę. Tam zostawię eliksir z moim włosem. Odczekaj równe pięć minut, przebierz się w moje szaty i wypij go. Godzina to niedługo, więc będziesz musiała się śpieszyć. Wszystko jasne, Evans?

- Tak, tak myślę, ale...

- Czego nie rozumiesz? - Zirytował się chłopak.

- Nie rozumiem, dlaczego stałeś się jednym z nich, Severusie. W Hogwarcie znałam zupełnie innego chłopaka, co się z nim stało.

- Myślałaś, że mnie znasz, Lily - odparł nieprzytomnie. - Ja sam siebie nie znałem. Moje wybory nie są teraz ważne, jeśli chcesz wyprowadzić stąd swoje przyjaciółki żywe, musimy zaczynać.

- Chwila, jeśli będziesz w lesie, to jak wyślesz sygnał... Oddziały...

- Oddziały nie działają na osoby naznaczone Mrocznym Znakiem.

- Severusie? - Zawahałam się. - Bądź ostrożny... Ja... nie chcę, żeby stała ci się krzywda.

To trwało dosłownie sekundę. Przez jedną, słodką sekundę miałam wrażenie, że w miejscu tego obcego mi człowieka, znów stoi mój przyjaciel z przed lat, mój Severus. Chłód i mrok zniknęły z jego oczu i przez moment widniały w nich tysiące uczuć.

- Ty też, Lily, ty też - powiedział, po czym odwrócił się i zniknął za drzewami, a ja wiedziałam, że na powrót przywdział na twarz maskę, której tak nienawidziłam. W oczach zebrały mi się łzy, jednak przygryzłam wargę i nakazałam sobie spokój. Nie pomogło.

* * *

Ciężko było mi się poruszać. Ciało Severusa było zupełnie inne niż moje, bardziej masywne i miałam wrażenie, że mój chód jest koszmarnie niezgrabny. Mimo to nie zatrzymałam się. Dotarłam do granic, które wskazał mi chłopak. Z obrzydzeniem spojrzałam na czarny znak na lewym przedramieniu. Dlaczego Severus go przyjął? Wstrzymałam oddech i szybkim krokiem przeszłam przez bariery. Poczułam dziwne mrowienie, lecz nic poza tym się nie stało. Obóz był naprawdę duży, choć wyglądał dość prymitywnie. Około czterdziestu namiotów po lewej stronie i około czterdziestu po prawej. Mogłam się założyć, że były to magiczne namioty. Widziałam, jak kilku mężczyzn w ciemnych szatach wybiega w stronę lasu. W duchu odetchnęłam z lekką ulgą. Póki co, plan działał. Ruszyłam między namiotami i tak jak kazał mi Severus, szukałam tego dwudziestego ósmego z prawej. Byłam już przy dwudziestym czwartym, kiedy nagle przypomniałam sobie cel naszej misji. Jeśli nie zdobędziemy planów, wszystko wezmą diabli, tyle przygotowań i dni, które straciłyśmy w lesie. W dodatku tyle ludzi straci życie. Musiałam znaleźć plany. Severus wspominał coś o "głównym" namiocie, coś o tym, bym na niego uważała, bo znajduje się nieopodal namiotu, w którym przetrzymują dziewczyny. To był numer dwadzieścia pięć, jeśli się nie mylę.

Zamiast iść więc od razu po dziewczyny, tak jak kazał mi były przyjaciel, ja zdecydowałam się odgrywać bohatera i zaryzykować. Jeśli się nad tym zastanowić, było to okropnie samolubne. Przez moje niepowodzenie mogła zginąć Alicja, jej dzieci, Emmeline, ja i... i moje dziecko. No i Severus oczywiście.

Weszłam do namiotu dwudziestego piątego i modliłam się, by był pusty. Tym razem moje modły zostały wysłuchane, bo namiot faktycznie był pusty. No i miałam rację, namioty były magiczne, choć nieszczególnie duże. Pomieszczenie przypominało wielkością klasę do transmutacji i całe było zagracone papierami. Sięgnęłam po kamień od Dumbledore'a, jeśli dobrze zrozumiałam, kiedy będę blisko celu, ma zacząć świecić na zielono. Aktualnie migał jasno zielonym światłem. Nie miałam pojęcia co robić, bo czasu miałam coraz mniej, a papierów zbyt dużo by wszystkie przejrzeć i zabrać jedynie te niezbędne, tak by zostawić jak najmniej śladów. W końcu przetransmutowałam jakąś książkę w torbę i rzuciłam na nią zaklęcie zwiększająco-zwiększające. Jak najszybciej zaczęłam wkładać do niej pergaminy, nie dbając przy tym o estetykę.To wtedy usłyszałam ten dźwięk i zorientowałam się, że moje włosy nie są już czarne, lecz ognisto czerwone i robią się coraz dłuższe. Zaklęłam szpetnie pod nosem i ruszyłam w stronę wyjścia. Alarm trąbił głośno, a ja czułam jak moje ciało powoli się zmienia. Potykałam się o za dużą szatę, usłyszałam za sobą jakiś krzyk i chyba błysnęło obok mnie jakieś zaklęcie, ale nie miałam czasu się nad tym zastanawiać. Dotarłam do namiotu, w którym miały być dziewczyny. Rzuciłam jedno, drugie i trzecie zaklęcie, lecz dopiero czwarte zadziałało. Znów coś błysnęło, fragment namiotu zaraz przy mojej twarzy stanął w ogniu. Teraz zdecydowanie byłam pewna, że mnie gonią. Nie miałam pojęcia co robić - wejście do namiotu płonęło, a za mną była chmara Śmierciożerców. Zamknęłam ozy i wstrzymałam oddech. Przebiegłam przez płomienie. Miałam ochotę krzyknąć z bólu, lecz przygryzłam mocno język. To nie był czas na słabość, choć łzy leciały po moich policzkach. Nie wiedziałam, że poparzenie może boleć aż tak bardzo. Ten namiot w przeciwieństwie do poprzedniego był większy i ani trochę nie przypominał namiotu. Wyglądał bardziej jak lochy. Dostrzegłam nawet schody. Czyjś głos wykrzyknął zaklęcie gaszące, więc nie zastanawiając się dłużej, rzuciłam się w stronę owych schodów.

Pomieszczenie, którym biegłam było koszmarnie ciemne, ale nie odważyłam się zapalić światła. Wciąż słyszałam za sobą krzyki i miałam niepokojące wrażenie, że obiło mi się o uszy zaklęcie Avada Kedavra. Dobrze, że tylko o uszy... W końcu wbiegłam w korytarz, na którym słabym światłem jarzyły się pochodnie. Przede mną były kraty, a za nimi dostrzegłam leżące ciała Alicji i Emmeline.

Merlinie, nie pozwól im być martwymi - pomyślałam rozpaczliwie. Tym razem drzwi nie chciałby się tak łatwo otworzyć. Śmierciożercy byli tuż za rogiem - słyszałam ich ciężkie oddechy. Czyli to tak miałam skończyć? Zabita w ciemnej celi, bez ukochanego, bez przyjaciół.

Pięknie, Evans - usłyszałam jakiś zgryźliwy głosik w swojej głowie - skazałaś was wszystkich na śmierć.

- BOMBARDA MAXIMA! - krzyknęłam w przypływie desperacji, krztusząc się przy tym własnymi łzami. Głośny huk mnie ogłuszył i coś ciężkiego uderzyło mnie w głowę. Czułam ciepłą, lepką ciecz, która spływała po mojej szyi. Zakręciło mi się w głowie i cudem utrzymałam równowagę. Nie było czasu do stracenia. Ruszyłam w kierunku dziewczyn i wtedy poczułam jak coś ostrego wbija się w mój brzuch. Sztylet. Upadłam na ziemię, krzycząc z bólu. Spojrzałam w górę i na sekundę oniemiałam.

- Witaj Lily - uśmiechnęła się uprzejmie, a jej niebieskie, piękne niegdyś oczy, zabłysnęły złowrogo. - To już chyba koniec, nieprawdaż?

Zaczęła się powoli zbliżać. Rozejrzałam się rozpaczliwie i spostrzegłam, że jeśli uda mi się przesunąć choćby o kilka centymetrów, dosięgnę dłoni Emmeline i Alicji. Wyszło mi to dość niezdarnie. Mój brzuch krwawił, podobnie jak i głowa. Sama nie byłam pewna czym się dławię, łzami czy krwią. Ale udało mi się. Złapałam ręce moich przyjaciółek. Cel, wola i namysł - tak jak robiłam to już setki razy. Mocne szarpnięcie, ból, wściekłość w jej oczach, a później nieprzenikniona niczym ciemność. Czy tak wygląda śmierć?

To zabawne, jak szybko życie potrafi zmienić swój tor, prawda? Jeszcze kilka miesięcy temu byłam pewna wielu rzeczy. Byłam pewna przyjaźni, miłości, odwagi i słuszności idei. W kilka miesięcy straciłam wszystko - przyjaciółkę, ukochanego, wiarę i odwagę. Nie zostało mi nic. Gdzieś w tym wszystkim zgubiłam samą siebie. Pamiętam siebie, jako dziecko. Byłam pełna radości, optymizmu, szczęścia. Moje lata w Hogwarcie były jednymi z najlepszych, jakie przeżyłam. Nie rozumiem, kiedy wszystko uległo zmianie. Czy to śmierć, którą widziałam niejeden raz uczyniła mnie... TAKĄ? Nawet tego nie wiem. Pamiętam, że przez ostatnie sekundy przed pochłonięciem przez ciemność, przebiegły mi przez głowę wszystkie cudowne wspomnienia. Śmiech Dorcas, dłonie Jamesa błądzące szaleńczo po moim ciele, uśmiech Alicji, głos Syriusza, kolor oczu Anabell i młodsza wersja Severusa. Pojedyncza łza spłynęła po moim policzku. To cholernie niesprawiedliwe, jak szybko życie potrafi zmienić bieg.

* Bądź silna/silny.

czwartek, 15 października 2015

Rozdział 56 - Wracające wspomnienia

Z dedykacją dla Doniczki... To znaczy dla Moniczki... Wiem, że uwielbiasz ten żart ;) Dla ciebie, kochana. 

* * *

- Jesteśmy... jesteśmy w głębokiej dupie - warknęła Emmeline.

Spojrzałam na nią zaskoczona. Dziewczyna rzadko, naprawdę rzadko, używa takich słów. Może nie znałam jej zbyt długo, ale wiedziałam, że usposobienie ma podobne do usposobienia Anabell, czyli była raczej z gatunku tych miłych, łagodnych dziewczyn, które uwielbiają nieść pomoc, walczą do samego końca i jeśli się zakochują, to tak na całe życie, albo przynajmniej jego znaczną część. Tym razem jednak musiałam zgodzić się z moją nową koleżanką. Poważnie byłyśmy... właściwie to sama nie wiem gdzie, ale z pewnością nie TO było celem naszej wyprawy. Może spróbuję opisać wam miejsce, w którym byłyśmy... Cóż, jeśli spojrzeć na prawo to zobaczy się drzewa, jeśli spojrzeć na lewo, zobaczy się drzewa. Z przodu sytuacja nie różni się zbytnio od strony lewej i prawej. A jak się popatrzy w tył... lepiej nie mówić. Oprócz drzew coś szło za nami, byłam o tym święcie przekonana.

- Czarno to widzę - mruknęła Alicja, kiedy krzaki poruszyły się wyjątkowo blisko nas.

- Nie ty jedna - odpowiedziałam niemal szeptem. Cofnęłam się od feralnych krzaków i wtedy to się stało. Naszym oczom ukazał się olbrzymi, wściekły niedźwiedź. Macie pojęcie jakie one są wielkie? Ja też się jakoś nad tym nie zastanawiałam, póki ten... ten potwór nie zagrodził nam drogi.

- Hej, Lily? Czy to część misji?

- Nie wydaje mi się, Al. Wiecie co, mam genialny plan.

- Dajesz.

- Wiejemy!

Ruszyłyśmy przed siebie w szaleńczym tempie. Może gdyby nie gonił nas olbrzymi, wściekły misiek, to nawet bym się roześmiała. Biegnąc przez ten las musiałyśmy wyglądać dość śmiesznie. Niestety, nasz kumpel nie był taki głupi, za jakiego go wzięłam i ruszył za nami.

- Moje życie jest serią porażek - jęknęłam, kiedy wbiegając na polanę, potknęłam się o wystający korzeń drzewa. Przeklęte drzewo!

Byłam pewna, że już za chwilę poczuję na ciele ostre pazury i zakryłam twarz rękami, jednak uderzenie nie nadeszło. Rozejrzałam się, ale dookoła nikogo nie było. Jedynie ciemna polana. Miśka też gdzieś wcięło, co akurat przyjęła z wdzięcznością. Naprawdę, miśki powinny być... nie, właściwie nie powinny być w ZOO, to akurat uważam za krzywdzenie zwierząt, ale cóż, miśki nie powinny gonić takich Evans na przykład, którym już sama wizyta w lesie nie leży. Oczywiście to tylko taki przykład, wcale nie miałam na myśli samej siebie, nie.

Wstałam niezdarnie z ziemi i ponownie rozejrzałam się dookoła. Wtedy dotarła do mnie ta nieco gorsza wiadomość. Nie tylko miśka gdzieś wcięło - moje kompanki też zniknęły. Zaklęłam szpetnie pod nosem. Sam las przyprawiał mnie o dreszcze, a teraz byłam sama i nie miałam przy sobie nic, oprócz plecaka z małą ilością jedzenia. Przełknęłam ciężko ślinę. Ta cała misja była jednym wielkim niepowodzeniem.

- Alicja! - zawołałam, jednak  wyszło to zbyt cicho przez moje, wyschnięte na wiór, gardło. - Emmeline! - spróbowałam nieco głośniej.

Odpowiedziała mi głucha cisza i niegłośne huczenie sowy. Nie wiedziałam co mam dalej zrobić, jakby nie spojrzeć, wszędzie dookoła był las. Byłam sama, różdżka na nic nie mogła mi się przydać, nie mogłam się deportować. Zapewne roiło się tu od dzikich zwierząt. I pomyśleć, że uważam siebie za optymistkę. Przecież ta sytuacja nie miała absolutnie żadnych plusów! No chyba, że wziąć pod uwagę możliwość pooddychania świeżym powietrzem.

Ze zdziwieniem zdałam sobie sprawę, że chce mi się płakać. Bardzo. Ukryłam twarz w dłoniach, walcząc z tą, niespodziewanie silną, potrzebą. Nagle powróciły do mnie wszystkie ostatnie okropieństwa. Śmierć Dorcas, wojna, bitwa, zdrada Jamesa, ta przeklęta taśma, Marlena.

- JAK MAM BYĆ SILNA, SKORO CO CHWILĘ, COŚ ZWALA SIĘ NA MNIE?! POMÓŻ MI DORCAS! ZRÓB COŚ DO CHOLERY!

Zwracanie się z prośbą o pomoc do martwej przyjaciółki chyba raczej nie mówi o mnie dobrze, ale w tamtej chwili miałam to gdzieś. Naprawdę przez sekundę wierzyłam, że coś się stanie, że niespodziewanie nadejdzie pomoc, że moja przyjaciółka, gdziekolwiek teraz jest, strzegła mnie. Ale nie stało się absolutnie nic i to tylko wszystko pogorszyło. Zalałam się łzami i uderzyłam z całej siły dłonią w zimną ziemię. W końcu, po kilku minutach, które wlekły mi się w nieskończoność, zmęczona płaczem, zasnęłam.

* * *

Obudziło mnie słońce, którego kwietniowe promienie padały centralnie na moją twarz. Lepiej nic już nie będę mówić, bo zaraz jeszcze słońce zwyzywam. Tak więc już nie spałam. Czułam się jak żywy trup - jeśli potraficie to sobie wyobrazić. Byliście kiedyś na jakiejś imprezie? Albo zalaliście się kiedyś w trupa? Jeśli tak, to na pewno wiecie jak koszmary ból głowy ma się następnego dnia. W ustach miałam istną pustynię, a oczy piekły mnie niemiłosiernie. Wciąż towarzyszyło mi okropne uczucie opuszczenia i pustki. Warknęłam na siebie w myślach i nakazałam sobie spokój. Póki co, trzeba skupić się na wydostaniu się z tego durnego lasu, a okoliczności w jakich się znajdowałam wcale nie były korzystne. Miałam przy sobie mało jedzenia i jeszcze mniej picia. Różdżkę równie dobrze mogłam sobie dorzucić do ogniska, tyle miałam z niej pożytku. Namiot i całe nasze wyposażenie miała Alicja, a problem leżał w tym, że dziewczyna po prostu wyparowała. Podsumowując, mogło być gorzej? W tamtej chwili myślałam, że nie... Dopóki nie usłyszałam czyiś kroków. Moje serce gwałtownie przyśpieszyło swój rytm. Byłam zgubiona, jeśli to był jakiś Śmierciożerca, to mogłam żegnać się z życiem. Nagle przyłapałam się na tym, że trzymam rękę na swoim brzuchu, w niemal obronnym geście. W oczach zebrały mi się łzy. Moja śmierć była połową biedy, ale śmierć dziecka, które tak naprawdę było dopiero płodem, przyprawiła mnie niemal o zawał. Mimo że nie chciałam tego dziecka, naprawdę go nie chciałam, pokochałam je, tak jak tylko matka może kochać.

Jak to jest, że jeśli chodzi o fatalne rzeczy, ja zawsze muszę mieć rację?

Minęło kilka sekund, kiedy zza drzew wyłoniła się postać w ciemnej szacie i białej masce. Śmierciożerca - to było pewne. Wtedy moje oczy spotkały jego oczy i świat jakby się zatrzymał. W mojej głowie automatycznie pojawiły się setki wspomnień z nim związane.

* * *

- Petunia mówi, że nie ma czego takiego jak magia. Dlaczego miałabym wierzyć tobie, a nie własnej siostrze.

- Właściwie, nie powinnaś. Masz tylko moje słowo i nie potrafię w żaden sposób zapewnić cię, że nie kłamię.

                                                                          * * *

- Potter to zwykły, tępy dupek! Współczuje ci, że jesteście w jednym domu.

- Jest dupkiem i wcale nie cieszę się, że dzień w dzień znoszę jego towarzystwo, ale nie jest tępy.

                                                                            * * *

- Okłamujesz mnie, czuję to. Co oznaczają te wszystkie wizyty w "dziale ksiąg zakazanych"? Dlaczego zadajesz się z tymi... tymi potworami?! Wiesz przecież, że po ukończeniu szkoły oni dołączą do Voldemorta! A może sam chcesz do niego dołączyć?!

- Nie wymawiaj tego imienia! I nie, nie chcę do niego dołączyć. A te potwory, jak określiłaś Avery'ego i Notta, to moi przyjaciele, nie zapominaj o tym. 

                                                                 * * *

- Puść mnie! Nie jesteśmy już przyjaciółmi i nie masz prawa mnie dotykać!

- Lily, chcę porozmawiać

- A ja sobie tego nie życzę.

- Lily, daj spokój, przecież się przyjaźnimy.

- Przyjaźniliśmy się. Warto tu podkreślić czas przeszły. Mój przyjaciel umarł w ostatnim dniu SUM’ów. Ty jesteś jego żałosną parodią.

                                                                  * * *

- Wiesz dobrze, że Czarny pan morduje szla… 

- No dalej! Dokończ, Snape! Morduje szlamy!

- Ale gdybyś była ze mną nic by ci nie zrobił, była byś bezpieczna…

* * *

Potrząsnęłam głową, wracając do rzeczywistości. Stał przede mną i w jego oczach widziałam, że jest równie zaskoczony moim widokiem, co ja jego. Kto wie, może i on przed chwilą miał przed oczami te same obrazy? Staliśmy tak dobre kilka sekund i przyglądaliśmy się sobie, choć ja przez jego białą maskę nie miałam szansy dużo zobaczyć. Poznałam go natychmiast. Jego oczy, choć nabrały głębi i czegoś przerażającego, nie zmieniły się wiele przez ostatnie lata.

- Lily? - wydusił w końcu.

- Severus?

- Co ty tu robisz? - syknął niespodziewanie i nie dając dojść mi do słowa, pociągnął mnie w stronę drzew. Zatrzymał się dopiero, kiedy polanka całkowicie zniknęła nam z oczu.

- Nie mów, że jesteś tu z Carter i tą drugą! - warknął na mnie.

- Wiesz gdzie jest Alicja i Emmeline? - zapytałam, nie zwracając uwagi na jego groźne spojrzenie.

Ściągnął maskę i popatrzył na mnie z przerażającym uśmiechem.

- Te dwie kretynki wpadły w pułapkę.

- Nie waż się ich obrażać, Snape!

- Dobrze, więc twoje drogie przyjaciółki czekają aktualnie na przybycie Czarnego Pana, który torturami wyciągnie z nich, dlaczego się tu znalazły, a następnie je zabije. Ja zostałem wysłany na przeszukanie terenu.

- O Merlinie... Snape, musisz mi pomóc!

- Dlaczego miałbym to zrobić?

- Bo jeśli tego nie zrobisz, to ja zrobię coś głupiego. Jeśli jesteś tak bardzo nieczuły na los byłej przyjaciółki, to proszę bardzo, patrz jak pcham się na śmierć.

- Idiotka - syknął chłopak, chwytając moją rękę, jakby chciał się upewnić, że nigdzie nie pójdę. - Masz chociaż jakiś plan?

- Liczyłam w tej kwestii na ciebie...

- Evans, przeginasz, do cholery!

- No dobra, dobra... Myślę, że mam już ogólny zarys planu, ale będziesz musiał mi pomóc.

Epilog

Dziś są drugie urodziny tego opowiadania, więc zgodnie z obietnicą – przed wami epilog.   Epilog Dla Petunii Evans-Dursley wiadomość...