sobota, 17 września 2016

Rozdział 77 — Dziewczyna, która wybrała śmierć

Teoretycznie jest to ostatni rozdział. Wow. Tyle potrafię powiedzieć. Nigdy nie sądziłam, że zajdę tak daleko z tym opowiadaniem. Przyznaję, że początkowo miało ono skończyć się w nieco inny sposób (te same wydarzenia, opisane na nieco inny sposób), ale myślę, że tak też jest dobrze, może nawet lepiej. I jestem zadowolona. Boże, jestem piekielnie zadowolona i dumna z tego opowiadania, nawet jeśli wiele brakuje mu do ideału. Przede wszystkim chciałam podziękować wam wszystkich, każdej osobie, która kiedykolwiek odwiedziła tego bloga, przeczytała rozdział, zostawiła po sobie ślad, doradziła mi, skrytykowała, pochwaliła. W dużej mierze to wy wpłynęliście na to mnie i to opowiadanie. Lily zmieniała się razem ze mną, lecz wasze rady, pomysły – bez tego żadna z nas, ani Lily, ani ja, nie zaszłybyśmy aż tutaj. Dziękuję wam za to.


Piszę, że rozdział jest teoretycznie ostatni, ponieważ mam w planach dodać tu jeszcze jedną, już naprawdę ostatnią notatkę. Wstępny termin to drugie urodziny bloga (23.10.2016), ale może uda mi się zrobić to wcześniej. Nie później, obiecuję :)


I na koniec, chciałabym zadedykować ten rozdział moim czterem najwspanialszym na świecie przyjaciółkom. Oliwii, która potrafi dać mi ostrego kopa w tyłek. Kai, której niekończący optymizm podnosi na duchu jak nic. Wanessie, która z nas wszystkich jest jedyną "normalną". I Monice, największej ofierze losu, jaką kiedykolwiek spotkałam, którą spokojnie mogłabym nazwać siostrą. Bez was, dziewczyny, to opowiadanie nigdy nie doczekałoby się zakończenia. Więc wam też dziękuję :)


Rozdział 77 — Dziewczyna, która wybrała śmierć


Znajomości – czym byłby bez nich człowiek? W mgnieniu oka udało mi się zlokalizować salę, na której leżał mój przyjaciel i, choć teoretycznie nie powinnam mieć tam wstępu, jeszcze szybciej się do niej dostałam. Edgar wyglądał... Merlinie, nie znam nawet takich słów, które mogłyby to opisać. I podejrzewam również, iż nie ma słów adekwatnie oddających moje uczucia w tamtym momencie. Nim bardziej zbliżyłam się do nieprzytomnego chłopaka, musiałam zacisnąć powieki i wziąć głęboki, uspokajający oddech. Ale lata praktyki zrobiły swoje. Wojna, Zakon, miliony innych rzeczy, które ukształtowały mnie w ten czy inny sposób. Potrafiłam zapanować nad łzami. Potrafiłam to zrobić idealnie – stałam się perfekcyjna w ukrywaniu uczuć przed resztą świata. Wiedziałam, że są chwile, gdy mogę pozwolić im płynąć i momenty, w jakich będzie mnie to kosztować zbyt wiele.


Nie byłam pewna, czy któraś część ciała Edgara nie ucierpiała, więc oszczędziłam sobie łzawego trzymania jego dłoni i szeptania czułych słów pocieszenia. Zamiast tego machnęłam różdżką, transmutując sztucznego, szpetnego kwiatka w krzesło i usiadłam na nim. Byłam prawdziwie wyczerpana, lecz jednocześnie wiedziałam, że kiedy mój przyjaciel jest w takim stanie, nie będę mogła spokojnie spać. Z karty zdrowia, która wisiała na łóżku, dowiedziałam się tego, co najważniejsze.


Historia choroby/przypadłość – ofiara czarno-magicznych zaklęć oraz klątw.


Stan – stabilny.


Zalecana obserwacja w szpitalu – dwa tygodnie do miesiąca.


Leczenie – eliksir uzupełniający krew (raz dziennie, dożylnie); maść neutralizująca skutki zaklęć rozdzierających skórę (trzy razy dziennie, zwrócić szczególną uwagę na okolice twarzy); eliksir uśmierzający ból (trzy razy dziennie, w średnich ilościach).


No to się wpakowałeś. — Westchnęłam i odłożyłam kartę na miejsce. — Przez cały ten czas, kiedy mnie nie było wyobrażałam sobie ponowne spotkanie z wami wszystkimi. Wiele razy. Ale w żadnej wersji nie leżałeś pół żywy w szpitalu, głupi dupku. Zawsze wszystko psujesz.


Pokręciłam głową, śmiejąc się ponuro. Nie wiedziałam, co jeszcze mogę powiedzieć, zwłaszcza, że nieprzytomne osoby nie są zbyt rozmowne. Ale podobno mówienie do takich ludzi pomaga, więc gorączkowo przeszukiwałam umysł w poszukiwaniu tematu. Było ich wiele, przez te pięć lat naprawdę sporo się wydarzyło, tyle tylko, że mówienie o którymkolwiek z tych wydarzeń napawało mnie odrazą. Przeszłość, zwłaszcza ta okrutna i gorzka, powinna zostać przeszłością. Powinniśmy dać jej święty spokój, zbudować w umyśle metalowy sejf, wrzucić do niego wszystkie straszne wspomnienia, zatrzasnąć go i nigdy, przenigdy nie otwierać. Palnęłam więc pierwszą lepszą rzecz, jaka nie miała związku z moim zniknięciem.


Marlena nie żyje, wiesz? Peter mi powiedział. — Wyłamywałam sobie nerwowo palce. — Pewnie razem byliście na jakieś strasznej misji, co? Dumbledore nie chciał nic mi powiedzieć na temat Zakonu. Ponoć przeżyłam sporą traumę i powinnam odpowiednio wypocząć. — Przerwa na gorzki uśmiech. — Trauma. Gówno prawda. To był koszmar. Koszmar na ziemi, ale prawdziwa trauma to oglądanie cię w takim stanie i czuć ulgę, bo na twoim miejscu mógł być James. Czy to jest człowieczeństwo, Edgar? Bo sama już nie wiem. Ostatnio wstydzę się samej siebie. I naprawdę nie wiem, czy po tym wszystkim którekolwiek z nas może być jeszcze dobrym człowiekiem. Mordowaliśmy, Edgar i pewnie zostaniemy zamordowani. Tylko nieliczni dostąpią zaszczytu długiego życia i oglądania, jak na twarzy pojawiają się nowe zmarszczki. Ale może to dobrze? Wyrzuty sumienia mnie zabijają – boleśniej, niż jakikolwiek Śmierciożerca mógłby to zrobić. Gadam jak głupia, niewdzięczna krowa, co? Pewnie tak. Tyle osób zginęło, a ja wciąż żyję i jeszcze narzekam. To nie tak, że mnie to nie cieszy... Ale... Cholera, jak mogę się cieszyć, kiedy... kiedy wszyscy inni... kiedy ludzie, których kocham giną? To nie fair! Tyle osób przez nas zginęło, Ed, przez naszą głupią wojnę. Nasi przyjaciele, wrogowie, obcy nam ludzie. Czy to jest człowieczeństwo? Zabić lub być zabitym. To nie alternatywa. To impas i bierne czekanie na to, co się wydarzy. Długo mi zajęło zrozumienie tego, ale to prawda. Wszyscy jesteśmy tylko mordercami. Uważamy się za wielkich zbawicieli, a tak naprawdę jesteśmy tacy sami jak Voldemort i jego zwolennicy, tylko, że my chcemy móc usprawiedliwić swoje czyny – oni tego nie potrzebują. Nie okłamują samych siebie, wiedzą, że wszyscy są potworami. Boże, Edgar, w co my się zmieniamy?! Kiedy miałam pięć lat chciałam być księżniczką, nosić śliczne sukieneczki i spotkać księcia z bajki. Teraz moim największym pragnieniem jest ochronić bliskie mi osoby, nawet kosztem życia innych. Ta wojna nas zabija. Wszyscy skończymy martwi, nawet jeśli nasze ciała to przeżyją. Przestałam już widzieć w tym wszystkim jakikolwiek sens. Chciałabym znów go zobaczyć, znów uwierzyć, że to, co robimy jest dobre i do czegoś prowadzi. Ale światełko w tunelu zniknęło. Jest tylko ciemność, w której się gubię. Straciłam ducha walki, Edgar.






Sprawa była poważna – tak mówili uzdrowiciele i tak uważałam również ja, chociaż Edgar, odkąd się obudził, machał po prostu zbywająco ręką, próbując jednocześnie ukryć grymas bólu, i kazał się nam wszystkim odczepić. I wtedy zdawało się, że nie ma takiej rzeczy, z którą chłopak nie dałby sobie rady. Mimo bólu oraz długiego pobytu w szpitalu, Edgar się wylizał. Sprawa miała przynajmniej jeden pozytyw. Przez ten cały czas, gdy mnie nie było, niemal zdążyłam zapomnieć, jak irytująca była gra jego i Hestii w kotka i myszkę. Od czasu, gdy chłopak wyszedł ze szpitala oboje nieco otwarciej podchodzili do swoich uczuć. Nie, nie byli parą, lecz byli ku temu bliżej niż kiedykolwiek wcześniej.


Cieszyłam się ich szczęściem i jednocześnie sama byłam w siódmym niebie u boku Jamesa. Odłożyliśmy na jakiś czas Zakon na drugi plan – nieustanna wojna za bardzo nas zmęczyła – i zajęliśmy się własnym życiem. Ponowną organizacją ślubu, przyjaciółmi, zbliżającymi się narodzinami dziecka. Zgodnie stwierdziliśmy, że nie chcemy znać jego płci, choć sądzę, że potajemnie i mnie, i Jamesowi marzył się synek. Zdecydowaliśmy za to, że chłopca, tak jak chciałam, nazwiemy Harry, a dziewczynkę Dorcas, na cześć naszej starej przyjaciółki.


Żeby odwiedzić jej grób potrzebowałam kilku miesięcy – wcześniej zwyczajnie nie czułam się na siłach, by zmierzyć się z zimnym, marmurowym nagrobkiem, pod którym spoczywało to, co zostało z panny Meadowes.


W końcu udało nam się wziąć z Jamesem ślub. Tym razem nie była to ceremonia jak z bajki, jedynie grono najbliższych przyjaciół i my, jednak bezpieczeństwo było najważniejsze, a szczęście w oczach mojego ukochanego i fakt, że nareszcie stałam się panią Potter, wszystko mi rekompensował. Miesiąc miodowy spędziliśmy na Hawajach, powoli przyzwyczajając się do życia małżeńskiego. Ostatnie idealne dni naszego życia powoli dobiegały tam końca. Niebawem mieliśmy powrócić do wojny i jej okrucieństw.


Anabell wróciła do kraju na stałe dopiero w czerwcu i choć nasze kontakty już nigdy nie miały być takie same, wiadomość ta ucieszyła zarówno mnie jak i Alicję. Obie byłyśmy wtedy w zaawansowanej ciąży, choć ona znosiła to nieco lepiej ode mnie. Mnie bezczynne siedzenie w domu i czekanie na wiadomość, czy James wróci do domu żywy, doprowadzało do szału.


Poród był koszmarem, godzinami nieopisanego bólu i męki, lecz w końcu na świat przyszedł nasz syn. Harry James Potter. Mój mały skarb, moje oczko w głowie. Kiedy tylko go ujrzałam, wzięłam w ramiona, kiedy spojrzał na mnie moimi oczami – wiedziałam, że jest dla mnie najważniejszą istotą na całym świecie. Rozkochał w sobie wszystkich, nawet nie lubiącego dzieci Syriusza, a już w szczególności Petera i Remusa. James promieniał dumą bardziej, niż kiedykolwiek w szkole. Chodził napuszony i do wszystkich mówił „To mój syn!” z szerokim uśmiechem i błyskiem wzruszenia w oczach. Nie mogłam być szczęśliwsza, naprawdę, nie mogłam być szczęśliwsza! Miałam wszystko, mimo tego, co straciłam. Mimo że Harry nigdy nie pozna dziadków i nie będzie mógł mówić do Dorcas „ciociu”. Mimo że wciąż panowała wojna i wszyscy byliśmy w olbrzymim niebezpieczeństwie. Miałam przy sobie Jamesa i miałam Harry'ego, mojego maleńkiego synka. Nie ma słów, którymi mogłabym opisać moją miłość do tej dwójki.


Ze wszystkich moich przyjaciółek to Hestia i Anabell najlepiej odnalazły się w rolach cioci małego. Potrafiły przez długie minuty przyglądać mu się z szerokimi uśmiechami i chociaż obie aktywnie działały w Zakonie, to bardzo mi pomagały, gdy po porodzie dochodziłam do siebie.


Wszystkie moje obawy okazały się wręcz żałosne. James był idealnym tatą. Ilekroć widziałam go z Harrym w ramionach, miałam ochotę wybuchnąć płaczem – nic nigdy mnie tak nie wzruszyło, jak ten widok. Oboje byli dla mnie wszystkim.


Wszystko było dobrze, aż do pierwszego Halloween Harry'ego. Byłam akurat na spotkaniu z Alicją i Anabell. Siedziałyśmy w kawiarni, śmiałyśmy się wesoło z jakieś opowieści Crage, za oknem lał deszcz, dobrze to pamiętam. Dzieciaki zostały z mamą Franka, która stwierdziła, że przyda nam się wolny dzień. Niespodziewanie do lokalu wbiegli James i Frank, oboje wyglądali, jakby uderzył w nich piorun. Spojrzenia mieli niemal nieprzytomne, a włosy prawie jednakowo potargane, co u Franka było rzadkością. Za nimi stali Syriusz, Edgar i Peter, rozglądając się czujnie.


Musimy stąd iść — powiedział James i wziął mnie delikatnie za ramię.


Wtedy zauważyłam na jego ramieniu krew, lecz jedno jego spojrzenie powiedziało mi, że to nie czas na wyjaśnienia. Wszystkiego dowiedziałam się dopiero w Hogwarcie, w gabinecie dyrektora.


Potter Manor zostało zniszczone — powiedział Dumbledore, gdy po raz setny zapytałam, co się, do cholery, dzieje. — Lily, Alicjo — rzekł delikatnie — powiedziałem już o tym Frankowi i Jamesowi. Obawiam się, że Voldemort będzie próbował zabić Harry'ego lub Naville'a. Istnieje pewna przepowiednia...







Śmierć Edgara była nagła i niespodziewana. Tego wieczoru James, Remus, Syriusz i Peter postanowili, jak za starych, dobrych czasów, wybrać się razem do jakiegoś baru i spić do nieprzytomności. Mieszkaliśmy już wtedy w Dolinie Godryka i nasz dom chroniło zaklęcie, więc nie bałam się zostać z Harrym sama, a po moim mężu wyraźnie widać było, że potrzebuje czegoś tak przyziemnego jak nocy z kumplami. Zaprosiłam więc Edgara. Razem mieliśmy w planach spędzić wieczór przy winie i jakiś filmach. Harry był anielskim dzieckiem i nie martwiłam się, że nam w tym przeszkodzi. Chłopiec przesypiał spokojnie każdą noc, miał tak odkąd się urodził i dziękowałam za to Merlinowi.

Umówiliśmy się na dziewiętnastą. Bones był jedną z niewielu osób, która znała miejsce naszego pobytu, więc dość często nas odwiedzał. Przynosiło to ulgę, bo życie w ukryciu mogło doprowadzić człowieka do szaleństwa. Z powodu Harry'ego nie chodziłam na żadne misje. James również ograniczył je do minimum i dawało mi to złudne poczucie bezpieczeństwa. James nim był. Gdy leżałam w jego ramionach czułam tą niezachwianą pewność, że nic mi nie grozi.

Chłopak się spóźniał, lecz nie martwiło mnie to.

Edgar Bones byłby w stanie spóźnić się na własny pogrzeb — myślałam z rozbawieniem.

Niepokoić zaczęłam się dopiero, gdy wybiła dwudziesta pierwsza, a po nim wciąż nie było nawet śladu. Pół godziny później dostałam patronusa od Dumbledore'a, który zwoływał specjalne zebranie Zakonu. Moje serce biło szybko, zastraszająco szybko, lecz nie pozwoliłam sobie myśleć o tym, że takie zebrania były zwoływane, gdy kogoś straciliśmy. Edgar nie mógł... po prostu nie mógł być...

Ubrałam zaspanego Harry'ego i nie zwracając uwagi na nic innego, wyszłam przed dom, trzymając mocno różdżkę w dłoni, po czym teleportowałam się ulicę przed miejscem spotkania. Dziś był to dom Anabell.

Minęło kolejne pół godziny, nim wszyscy byliśmy w komplecie. James siedział obok mnie, trzymając delikatnie moją dłoń. W tamtej chwili nie przeszkadzał mi nawet zapach ognistej whisky. Chciałam tylko mieć pewność, że mojemu przyjacielowi nic nie jest. Widziałam Hestię, lecz jej mina była równie niepewna jak moja, więc oszczędziłam sobie pytania jej o cokolwiek.

Moi drodzy — przemówił w końcu Dumbledore — z przykrością muszę was poinformować, że tej nocy straciliśmy trójkę naszych przyjaciół. Angelinę Gray, Clarę Smith i Edgara Bonesa. Zginęli, broniąc...

Nie słuchałam dalej. Miałam wrażenie, że wpadłam pod wodę i nie potrafię się wynurzyć, że tonę. Jakaś część mnie zarejestrowała, że Hestia wstała gwałtownie ze swojego miejsca, że krzyknęła coś i wybiegła z pomieszczenia. Czułam, jak Harry ciągnie moje włosy, a James przyciąga nas oboje do siebie. Łzy płynęły po moich policzkach, wydaje mi się, że James też płakał, lecz nie mam pewności. Byłam zbyt skupiona na własnym smutku.

Mój najlepszy przyjaciel. Chłopak, którego znałam marne trzy lata. Edgar Bones. Wesoły, zakręcony wariat. Był martwy. Ból przyszedł nagle, lecz był tak silny, że wydarł z mojej piersi głośny, udręczony szloch. Kolejna bliska mi osoba była martwa.




Czas płynie szybko, nierówno i boleśnie. Jestem tego najlepszym przykładem. Dawno temu byłam zwykłą, szarą dziewczyną, jakich wiele. Uczyłam się w szkole magii, miałam swoje wzloty i upadki. Zakochiwałam się i odkochiwałam. Zawierałam przyjaźnie i robiłam skrajnie głupie rzeczy. Nigdy nie uważałam się za osobę wyjątkową, lecz właśnie taką widział mnie James Potter. Chłopak, który odmienił moje życie na każdy możliwy sposób, pokazał mi inną metodę, by je przeżyć. Nie było łatwo, nigdy nie było łatwo i nie potrafię zliczyć łez, do których mnie doprowadził. Ale chyba właśnie w tym tkwiła wyjątkowość naszej relacji. Zawsze mieliśmy pod górkę, a jednak dawaliśmy sobie radę – to była nasza specjalność.

Z czasem nadeszła wojna, w której brałam aktywny udział. Ja i moi przyjaciele straciliśmy wiele, niektórzy nawet życie. Czasem ciężko jest mi przypomnieć sobie uśmiech, jakim obdarowywała mnie Dorcas Meadowes, ilekroć robiłyśmy coś szalonego, z czasem zaciera się w mojej pamięci coś tak banalnego, jak kolor jej oczu. Niemal całkowicie zapomniałam, jak wyglądało spojrzenie Alicji bez tej nuty szaleństwa i nieustępliwej melancholii. Przepadło wszystko, co znałam. Przepadłam nawet dawna ja. Dziewczyna, która na wszystko patrzyła spod stosu książek i z dezaprobatą.

Widziałam zbyt wiele, by wciąż móc nazywać się zwyczajną. Widziałam śmierć mojej najlepszej przyjaciółki i obserwowałam, jak osoba, która była mi droga sprzymierza się z wrogiem. Symbolem upływającego czasu nie były już tylko rosnące włosy czy nowe blizny, a udręczenie w oczach nas wszystkich. Zdawaliśmy się być zmęczeni życiem w biegu i strachu, nieustannym niebezpieczeństwie. Mówiliśmy sobie, że jutro okaże się lepsze i zaciskając mocno oczy rozpaczliwie staraliśmy się w to wierzyć. Na każdym zebraniu Zakonu Feniksa następowała uciążliwa minuta ciszy, poświęcona pamięci nowych ofiar Śmierciożerców.

Później zaszłam w ciążę i choć było to niespodziewane i absolutnie nieadekwatne do wojny, jaka rozgrywała się wokół, to wyraz twarzy James był absolutnie wspaniały. Złapał mnie wtedy w talii i zaczął okręcać w kółko, śmiejąc się jak ostatni wariat. A ja, choć zaskoczona taką reakcją, śmiałam się razem z nim. Przez następne dziewięć miesięcy byłam świadkiem strasznych rzeczy, choćby zamordowania Ministra Magii przez samego Voldemorta, lecz ostatecznie dziecko urodziło się całe i zdrowe. Mój synek. Mój mały Harry. Kiedy tylko go zobaczyłam wiedziałam, że nic innego na świecie już nie ma znaczenia. Liczył się tylko on. On i James. Dwie najważniejsze istoty w moim życiu. Chciałam, by to Anabell została chrzestną, lecz moje kontakty z dziewczyną nie były najlepsze i ostatecznie to Alicja nią została. Na ojca chrzestnego oczywiście wzięliśmy Syriusza, który niemal od razu pokochał małego. W przypadku Franka i Alicji to ja i James zostaliśmy rodzicami chrzestnymi ich Neville'a.

— W przyszłości zostaną najlepszymi przyjaciółmi — powiedziała pewnego dnia Alicja, a ja odpowiedziałam jej szerokim uśmiechem.

— Nie śmiałabym w to wątpić. Będą jak nasza czwórka.

Chociaż na twarzy dziewczyny wciąż widniał uśmiech, to i tak wiedziałam, że automatycznie posmutniała na wspomnienie dawnych nas. Tych wesołych dziewczyn, biegających po Hogwarcie z uśmiechami na twarzy, bez obawy o naszą przyszłość. 

Czasem zdarzało mi się obudzić w środku nocy we łzach, bo kolejny raz śniłam o pustym spojrzeniu Dorcas czy twarzy Hestii, gdy dowiedziała się, że Edgar nie żyje. Pogrzeb chłopaka wciąż kojarzył mi się z zapachem tych wszystkich kwiatów, jakie złożyliśmy na jego grobie i z zamkniętą trumną, której nie otworzyliśmy ze względu na jego zmasakrowane ciało.

Następne miesiące mojego życia były niekończącą się, wielką falą smutku i strachu o życie Jamesa i Harry'ego. Ukrywanie się było koszmarem, lecz czym jest prawdziwy strach zrozumiałam dopiero trzydziestego pierwszego października 1981 roku.

To był dzień, jak każdy inny. Nie zalewałam się łzami ani nie skakałam z radości. Po prostu żyłam i miałam się dobrze. Wieczór nastał szybko, takie przynajmniej miałam wrażenie. W jednej chwili siedziałam w salonie, obserwując wygłupy Jamesa, a w drugiej mąż wciskał mi w ręce Harry'ego i kazał uciekać.

Lily, bierz Harry'ego i uciekaj! To on! Idź! Uciekaj! Ja go zatrzymam!

Nie chcę iść. Protestuję, choć wiem, że to na nic. Przyciąga mnie mocno do siebie, wpija w moje usta. Trwa to o wiele zbyt krótko. Kiedy się odsuwa, dostrzegam w jego oczach łzy. Dlaczego płacze? Dlaczego mój ukochany jest nieszczęśliwy?! Dlaczego to ma skończyć się w taki sposób?! Dlaczego nie możemy po prostu żyć długo i szczęśliwie?! Wiem, że tak naprawdę oboje jesteśmy już martwi, nawet nie mamy różdżek, nie wydostaniemy się stąd. Ani ja, ani James, ani Harry.

Kocham cię, Lily — mówi szeptem — was oboje... Uciekajcie!

Ja ciebie też, James. O Boże, ja też cię kocham.

Więc biegnę, choć mam świadomość, że to na nic. Wpadam do sypialni Harry'ego. Małe okienko jest zamknięte, nie otworzę go bez różdżki, która została gdzieś na dole. Rzucam więc rozpaczliwie kilka mebli pod drzwi. Ha! Jakby to mogło go powstrzymać. Odkładam małego do łóżeczka i zamykam oczy, gdy z dołu dochodzi inkantacja morderczego zaklęcia. Szlocham. Słyszę jego kroki, są coraz bliżej. Klękam przed Harrym, który przygląda mi się uważnie. Nie, kochanie, to nie jest kolejna zabawa. James naprawdę nie żyje. Boże, dlaczego mi to robisz?!

Posłuchaj, skarbie — mówię, z trudem przełykając łzy — musisz być teraz bardzo, bardzo dzielny. Harry, mamusia cię kocha. I tatuś cię kocha. Musisz być silny, kochanie. Musisz być dzielny.

Drzwi otwierają się z hukiem i wchodzi on. Przełykam ślinę. Stanęłam przed nim trzy razy, wystarczy. Wiem, że tej nocy moje szczęście się skończyło, lecz może zdołam kupić go trochę dla mojego synka. James nie żyje, ja zaraz też zginę, ale Harry... on musi żyć. Mój Harry musi żyć.

Nie Harry, błagam, tylko nie Harry!

Odsuń się, głupia... odsuń się, i to już...

Nie Harry, błagam, weź mnie, zabij mnie zamiast niego...

To ostatnie ostrzeżenie...

Nie Harry! — powtarzam, niczym przedśmiertną mantrę. — Błagam... zlituj się... zlituj... Nie Harry! Nie Harry! Błagam... Zrobię wszystko...

Odsuń się... odsuń się, dziewczyno...*

Kręcę głową. Łzy płyną swobodnie po moich policzkach. Zaraz dołączę do Jamesa. To przy nim jest moje miejsce. Nie potrafię się nawet dziwić, że Lord Voldemort, największy potwór na tym świecie, chce dać mi szansę na przeżycie. Mój umysł wypełnia zbyt wielki ból. To ja jestem tym bólem. James, mój ukochany, moja miłość, moje serce... James nie żyje! Nic mi nie zostało. Gdybym się odsunęła, zabiłby i Harry'ego. Jakim człowiekiem bym była, gdybym na to pozwoliła? Jaką matką? Jak mogłabym żyć sama ze sobą? Ból, który czułam po śmierci rodziców, Dorcas, Marleny, Edgara – czułam go i w tym momencie, jednak był o stokroć większy. Rozrywał moje serce, każdy fragment mnie. Każde wspomnienie o Jamesie zdawało się uderzać we mnie ze zdwojoną siłą. Lecz miałam zadanie do spełnienia, moją ostatnią misję. Bronić syna do ostatniego tchnienia. Patrzę mu prosto w oczy i z rozpaczą kręcę głową. Nie odsunę się.

Nie słyszę, jak wypowiada zaklęcie, lecz widzę, jak mknie ono w moją stronę. Jeszcze mogłabym się odsunąć, zdążyłabym. Zamiast tego zamykam oczy. Więc tak kończy się ta historia. Książę i księżniczka zostają zabici przez potwora. Życie to nie bajka i nareszcie jestem tego w pełni świadoma.

Idę do ciebie, James — myślę, a ostatnie co czuję, to ostre uderzenie w pierś. 

* Cytaty pochodzą z książki "Harry Potter i Insygnia Śmierci"

Chętnych zapraszam do innego Jily mojego autorstwa http://ekp-historia-lily-evans.blog.pl/

Epilog

Dziś są drugie urodziny tego opowiadania, więc zgodnie z obietnicą – przed wami epilog.   Epilog Dla Petunii Evans-Dursley wiadomość...