niedziela, 8 maja 2016

Rozdział 72 — Czas zmian

Uprzedzam, że rozdział jest niesprawdzony póki co – wersję poprawioną wstawię w nocy lub jutro, więc jeśli przeszkadzają wam literówki radzę poczekać. Większą część rozdziału pisałam o czwartej nad ranem, więc wypada ostrzec, że mogą pojawić się pewne nieścisłości. Jeśli na takowe traficie nie wahajcie się o nich wspomnieć w komentarzu, ja sama postaram się w najbliższym czasie przejechać po tekście wzrokiem :) Miłego czytania :)


* * *



Rozdział 72 — Czas zmian



To lato bez wątpienia należało do jednych z najgorętszych. Żar lał się z nieba, a uroki schładzające niewiele pomagały. Po deszczu natomiast ślad i słuch zaginął. Niemal wszystko zdawało się wrócić na swoje miejsce i pierwszy raz od dawna miałam szansę cieszyć się każdym kolejnym dniem. Śmierciożercy w ostatnim czasie znacząco przycichli i – choć wciąż martwiliśmy się, że planują coś większego – żadnemu z nas nie przeszło przez myśl narzekać. Dzięki ich obniżonej działalności mieliśmy więcej czasu dla siebie, a i szpital nie był już wiecznie przepełniony. Dlaczego więc mówię, że niemal wszystko zaczęło się układać? Otóż w tej utopii znajdował się jeden mały detal, któremu zdarzało się męczyć mnie podczas bezsennych nocy. Na imię było mu Marlena. Żałowałam tego, jak potraktowałam dziewczynę, w końcu przez długi czas była mi przyjaciółką, a w gorszym momencie nie wykazałam się należytym zaufaniem do jej osoby.


Próbowałam rozmawiać z dziewczyną, jednak ona stanowczo odmówiła utrzymywania ze mną dalszych kontaktów. Stwierdziła, pozwolę sobie zacytować, że „nie potrzebuje przyjaciółki, która jej nie ufa”. Wcale jej się nie dziwię, na jej miejscu pewnie przyłożyłabym sobie za samą czelność proszenia o rozmowę. Ale z drugiej strony wszyscy wiemy, że najpierw robię, a dopiero potem myślę.


Myślę, że to była połowa lipca – a może jego końcówka – kiedy Alicja w pełni doszła do siebie. Cieszyło mnie to. Nawet sobie nie wyobrażacie, jak mocno tęskniłam za jej uśmiechem i radosnym spojrzeniem.


Byłam pewna, że powoli wszystko zaczyna się w moim życiu układać. Miałam pracę, przyjaciół i ukochanego chłopaka, który każdego wieczoru witał mnie z ogromnym uśmiechem na twarzy (a okazjonalnie kawałem, jaki dziwnym trafem, nigdy nie kończył się dla mnie dobrze).


Psuć zaczęło się dopiero pod koniec sierpnia, kiedy miałam za sobą najwspanialszy czas mojego życia. Właśnie wtedy spełniły się obawy Zakonu – doszło do wybuchu, który zabił około trzystu osób i zniszczył sporą część Londynu. A osoby, które jakimś cudem przeżyły ten armagedon zostały dobite przez Śmierciożerców, podczas ich ataku na tę część miasta. Ministerstwo miało ręce pełne roboty, by ukryć to wszystko przed mugolami. Do szpitala trafiły dziesiątki rannych, pamiętam dobrze, że dwudziesty dziewiąty sierpnia był jedną z najgorszych nocy w moim życiu.


Miałam akurat nocny dyżur i właśnie wyszłam z sali pani Patil, kiedy podbiegł do mnie blady jak ściana Benjamin Fenwick, mój przełożony, który działał również w Zakonie. Wystarczyło mi jedno spojrzenie na jego bladą twarz, by wiedzieć, że stało się coś złego.


— Był atak — stwierdził po prostu, patrząc mi prosto w oczy. — Odesłałem kilka osób na miejsce, ale zaraz będą tu przywozić rannych, więc będziesz mi tu potrzebna. Musisz mnie tylko zapewnić, że masz mocne nerwy, Lily. Mówią, że to była prawdziwa masakra, a walki wciąż trwają. Jeśli masz zemdleć, to lepiej, żebyś od razu poszła do domu.


— Zostaję — oznajmiłam bez wahania. — Ale — przyciszyłam głos — czy Zakon jest na miejscu?


— Dostałem wiadomość od Jamesa, więc jeśli o to pytasz to tak, walczy.


Pokiwałam głową i wzięłam głęboki oddech.


— To duży chłopiec, poradzi sobie — zapewniłam samą siebie i Benjamin posłał mi słaby uśmiech.


— Znajdź Betty Jordan, będzie nam potrzebna. Jak tylko to zrobisz jedźcie na dół. Powinna mieć dyżur na szóstym piętrze.


Skinęłam głową i ruszyłam biegiem w kierunku schodów. Betty była jedną z najlepszych uzdrowicielek, więc jej pomoc z pewnością była nam niezbędna. Kilka minut później w szpitalu rozegrało się ogromne zamieszanie. Pracownicy, którzy mieli wolne musieli przybyć, żeby nam pomóc, sami nie dalibyśmy sobie rady. Przysięgam, że jeszcze nigdy w życiu nie widziałam tyle krwi. Była po prostu wszędzie i nagle zrozumiałam, czemu Benjamin – ten ostry i niecierpiący lenistwa przełożony – dał mi możliwość powrotu do domu. Natknęłam się na niego raz albo dwa tamtej nocy i jeśli jego twarz była upiornie blada, to wolałam nie myśleć, jak wyglądam ja sama.


Tamtej nocy moją pacjentką została mała – może ośmioletnia – dziewczynka.


Syriusz wepchnął mi ją w ramiona ze słowami „Jej rodzice nie żyją, zamij się nią, ja wracam tam pomóc.”.


Dziewczynka płakała rozpaczliwie i kiedy zdałam sobie sprawę, że obcięto jej nogi za pomocą czarno-magicznej klątwy i nic nie mogę z tym zrobić miałam ochotę pójść w jej ślady. Gdyby straciła kończyny w jakikolwiek niemagiczny sposób lub gdyby zrobiło to zaklęcie tnące mogłabym z tym walczyć, ale na klątwę nie dało się nic poradzić. Mogłam jedynie zatamować krwawienie i delikatnie głaskać ją po włosach, kiedy wzywała mamę.


Wiedziałam, że nie mogę zostać przy małej, było mnóstwo ludzi, potrzebujących mojej pomocy i kiedy odchodziłam od dziecka, które nie chciało puścić mojej dłoni nienawidziłam samej siebie. Nagle z całą mocą uświadomiłam sobie, dlaczego ten czas nie jest odpowiedni na dziecko, którego tam pragnęłam. Nie mogłam pozwolić, żeby taka niewinna istota skończyła jak ta mała, przecież nie miałam żadnej gwarancji, że ja i James dożyjemy końca tej wojny.


Tamtej nocy przykryłam prześcieradłami więcej martwych ciał, niż kiedykolwiek wcześniej czy później.


Była czwarta rano i – chociaż walki ustały, jak się dowiedziałam od Petera, któremu musiałam doprowadzić rozpruty brzuch do porządku – w szpitalu wciąż panował harmider. Ubranie miałam ubrudzone krwią i wymiocinami, a zaklęcia, które uparcie rzucałam nic nie dawały.


— Skontaktowaliśmy się ze szpitalem we Francji — powiedziała około godziny jedenastej Betty, kiedy stanęłyśmy niedaleko siebie przy łóżkach rannych ludzi. — Przyślą nam kilku uzdrowicieli do pomocy, więc wkrótce powinno się nieco uspokoić.


— Niech Merlin błogosławi Francję — rzekłam z cichym westchnięciem. — Mamy stanowczo za mało uzdrowicieli w Anglii jak na te czasy. Nie wiesz przypadkiem, kiedy zjawią się aurorzy? Całe czwarte piętro jest pełne mugoli, którym trzeba wyczyścić pamięć.


— Nie mam pojęcia — odparła ze strapioną miną. — Aktualnie wiem jedynie, że nie żyje około trzydziestu aurorów, tylu przynajmniej zdążyłam naliczyć. Nie wiem w ogóle, czy przyjdą, może przyślą tutaj kogoś innego z Ministerstwa. Zresztą aurorom nieźle oberwało się podczas walki, więc połowa z nich teraz liże rany u nas.


— Byliśmy kompletnie nieprzygotowani na ten atak — stwierdziłam.


— A Śmierciożercy to wykorzystali — uzupełniła i wzruszyła ramionami z nietęgim wyrazem twarzy.


— Gotowe — zwróciłam się do mężczyzny, któremu naprawiałam złamaną ręką. — Przez najbliższych kilka godzin proszę nie nadwyrężać ręki, bo znów pan tu wyląduje.


Mężczyzna skinął głową i z zasępioną miną zwlókł się z łóżka.


— Pójdę na piąte piętro, tam mają za mało ludzi. Poradzisz sobie? — zapytałam lustrując pozostałą grupkę osób z lżejszymi obrażeniami.


— Tak, ci tutaj to już pikuś. Na piąte piętro przywożą tych gorzej rannych, więc faktycznie będzie lepiej jeśli tam pomożesz.


Posłałam jej zmęczony uśmiech i wyszłam na korytarz. Byłam w połowie schodów, kiedy ktoś aportował mi się bezpośrednio przed nosem. Zaklęłam cicho i pomogłam mężczyźnie złapać równowagę.


— Załapię się do pomocy uzdrowicielskiej? — zapytał, zwracając twarz w moją stronę.


Wciągnęłam gwałtownie powietrze.


— James! Merlinie, co ci się stało z nogą?!


— Zaklęcie rozpruwające. — Skrzywił się. — Byłoby gorzej, gdyby nie Syriusz. Rzucił tarczę, ale zaklęcie się przez nią przebiło.


— Przypomnij mi, żebym mu podziękowała przy najbliższej okazji — rzekłam, pomagając mu usiąść na schodach.


— Po prostu wstawisz mu zęby, gdy tu przyjdzie. Kiedy się deportowałem kilku mu brakowało — stwierdził z głupim uśmiechem.


— Pajac — mruknęłam i rozcięłam mu różdżką nogawkę od spodni. — Masz szczęście, że osłabił zaklęcie, inaczej skończyłbyś bez nogi. Z tym mogę jeszcze coś zrobić, ale uprzedzam, że przez dobry tydzień nie będziesz mógł chodzić. Oczywiście jeśli będziesz się mnie słuchał, a znając życie nie będziesz, więc nieco się to przeciągnie.


— Och i tak mam szczęście, że trafiłem na najlepszą uzdrowicielkę w tym szpitalu — zażartował i zaraz się skrzywił, kiedy zaczęłam rzucać zaklęcia lecznicze.


— Jak źle jest? — zmieniłam temat. — To znaczy, po bitwie.


— Bardzo. — Porzucił swój beztroski wyraz twarzy i spojrzał na mnie z troską. — Ilu martwych do was przywieziono?


— Przestałam liczyć — powiedziałam cicho. — A Syriusz? Remus? Peter? Edgar?


— Syriuszowi nic poważnego nie jest oprócz kilku wybitych zębów i uszkodzenia jego pięknej buźki. Petera odesłałem do ciebie, potem go nie widziałem. Edgara widziałem z Hestią i Alicją, zajmowali się Śmierciożercami, których złapaliśmy. Remusa nigdzie nie widziałem, nawet nie wiem, czy tam był. Spróbuję się z nim skontaktować, kiedy wrócę do domu.


— Zrobione — stwierdziłam, odsuwając się. — A teraz jazda do domu. W apteczce pod moim łóżkiem jest eliksir regenerujący i uzupełniający krew. Wypij je i postaraj się nie nadwyrężać tej nogi. Nawet nie chcę słyszeć, że latałeś na miotle, jasne?


— Jak słońce. Tylko, Lily?


Spojrzałam na niego pytająco, podrygując niecierpliwie w miejscu. Była jeszcze cała masa ludzi potrzebujących pomocy i aż zbyt mocno zdawałam sobie z tego sprawę.


— Wróć do domu jak tylko będziesz mogła, w porządku? Nie przydasz się tutaj, jeśli tylko szczęście będzie trzymało cię na nogach.


— Wrócę kiedy tylko będę mogła. Nie uśmiecha mi się tu zostawać Merlin wie, jak długo, ale oni potrzebują pomocy, James i nawet gdybym nie była uzdrowicielką miałabym obowiązek im jej udzielić, choćby jako człowiek. Inaczej nie wytrzymałabym sama ze sobą.


— Wiem — powiedział, przy pomocy poręczy stając na nogach. — Po prostu... zrób to co musisz i wróć do mnie. — Pogłaskał mnie delikatnie po policzku i mimowolnie przymknęłam oczy, czując się równocześnie jak bohaterka jakiegoś taniego romansidła.


— Zawsze wracam — stwierdziłam, pogłębiając tym samym tandetę tej sytuacji.


Uśmiechnął się do mnie tak, jak lubiłam najbardziej i zniknął z cichym trzaskiem, pozostawiając po sobie jedynie zapach swoich perfum. Westchnęłam cicho pod nosem, po czym ruszyłam na piąte piętro. Byłam pewna, że kiedy wrócę do domu nie wstanę z łóżka przez naprawdę długi czas...







Około godziny czternastej zjawiła się obiecana pomoc z Francji i myślę, że stało się to w samą porę, bo kwestią czasu było, by przemęczeni uzdrowiciele zaczęli popełniać błędy przy najprostszych czynnościach. Ze wsparciem szło nam o wiele sprawniej i choć połowa osób miała zabawić w Mungu na dłużej, to miało się wrażenie, iż chaos ostatnich godzin nieco przycichł.


Wyszłam ze szpitala w okolicach godziny dziewiętnastej i faktycznie miałam wrażenie, że tylko i wyłącznie szczęście trzyma mnie jeszcze na nogach. Przekroczyłam próg Potter Manor, zrzucając z ramienia torbę z kilkoma eliksirami dla siebie i Jamesa (nie miałam wątpliwości, że po widoku z ostatniej nocy nie zasnę bez małej pomocy), lecz nie zdążyłam zrobić nic więcej, gdyż czyjeś silne ramiona objęły mnie od tyłu.


— Czy ja nie wyrażam się jasno? — zapytałam na tyle karcącym głosem, na jaki tylko było mnie stać, gdy chłopak całował moją szyję. — Miałeś grzecznie leżeć w łóżku.


— I leżałem — stwierdził, kiedy odwróciłam się w jego stronę. — Ale, jak przystało na dżentelmena, musiałem dotrzymać towarzystwa twojej przyjaciółce. Anabell przyszła, czeka na ciebie w salonie.


— Coś się stało?


— Nie jej, ale nie mnie o tym mówić. Idź do niej.


— Taki mam zamiar, a ty wynocha do łóżka. Jeśli nadwyrężysz teraz mięśnie to będzie cud, jeśli nie będą musieli amputować ci nogi. Dostałeś zaklęciem rozpruwającym, ośle! Masz więcej szczęścia niż rozumu!


Chłopak mrucząc coś pod nosem powlókł się w stronę schodów i z nietęgą miną zaczął wspinać się na piętro. Pokręciłam za nim głową, po czym poprawiłam włosy i skierowałam się w kierunku salonu. Anabell siedziała na kanapie, w dłoniach trzymając kubek z parującą herbatą.


— To chyba nieco zbyt późna pora na przyjacielską wizytę — stwierdziłam na wstępie. — Co się stało?


Przysiadłam na podłodze naprzeciw niej i wpatrzyłam się w jej lekko zapuchniętą od płaczu twarz. Ręce widocznie jej drżały, a ja nagle odniosłam nieprzyjemne wrażenie, że nie spodoba mi się to, co zaraz powie. Drgnęłam pod jej smutnym spojrzeniem.


— Mama nie żyje — oznajmiła i otarła oczy wierzchem dłoni. — Nie zdążyłam jej pomóc.


— Była w części miasta, którą zaatakowano, prawda? — zapytałam delikatnie.


Doskonale wiedziałam, jak dobre kontakty z mamą miała moja przyjaciółka. Zawsze wyrażała się o swojej rodzicielce z ogromnym szacunkiem i miłością, a sama śmierć ojca była dla nich obu ogromnym ciosem.


Skinęła sztywno głową.


— Nic nie mogłam zrobić. Odwróciłam się na moment i... i ona już nie żyła.


Pod koniec wypowiedzi głos jej się załamał. Nie myśląc wiele przyciągnęłam ją do uścisku, którego nie odwzajemniła.


— Jest coś jeszcze, prawda? — zapytałam po chwili milczenia.


Zamrugała kilka razy, prawdopodobnie próbując powstrzymać kolejne łzy i spuściła nieco głowę.


— Wyjeżdżam — oznajmiła cicho.


— S-słucham? — Przyjrzałam jej się z zaskoczeniem. — Żartujesz, prawda?


— Lily, ja...


— Nie! — przerwałam jej ostro, marszcząc jednocześnie brwi. — Znów uciekasz, prawda? Pytanie tylko, od czego tym razem?!


— Proszę cię, ja nie...


— Kiedy? — przerwałam jej szorstko.


— Jutro rano. Przyszłam się pożegnać.


Pokręciłam głową i odsunęłam się gwałtownie, kiedy spróbowała dotknąć mojego ramienia.


— To nie przez śmierć mamy. Nie zdążyłabyś tego załatwić tak szybko. Czego mi nie mówisz, Anabell?


Tym razem to ona pokręciła głową, a kolejne łzy spłynęły po jej policzkach – nie wzruszyło mnie to. Z powrotem opadła na kanapę, z której dopiero co wstała.


— Rozmawiaj ze mną, An! — krzyknęłam.


Czułam, że stres całej ostatniej nocy i dnia skumulował się we mnie, a irytacja zachowaniem przyjaciółki nie byłaby tak wielka, gdybym nie czuła się jak zombie.


— Jak mam ci pomóc, skoro ze mną nie rozmawiasz?!


— To Remus — stwierdziła szeptem. — On kogoś ma.


— Więc to o to chodzi?! — wybuchnęłam. — Znów uciekasz przez niego?!


— Nie rozumiesz...


— Rozumiem aż za dobrze! Nie możesz całe życie przed nim uciekać! Powinnaś cieszyć się jego szczęściem! Dorcas to potrafiła, kiedy chodziło o Syriusza — przypomniałam jej z goryczą.


— Dorcas nie żyje! — zawołała, zrywając się z kanapy. — A ja nie jestem nią, jeśli jeszcze tego nie zauważyłaś! Nie zastąpię ci jej! Ona jest martwa i nie mam żadnego obowiązku próbować być taką, jak ona. Wiem, że to ona zawsze była ci bliższa, że wolałabyś mieć ją tutaj, nie mnie, ale prawda jest taka, że to ona zginęła! A ja nie jestem nią! Nie jestem odważna ani szlachetna! Nie potrafię cieszyć się jego szczęściem, kiedy to mnie boli!


— Nigdy nie porównywałam cię do Dorcas — stwierdziłam, z trudem wymawiając imię zmarłej przyjaciółki. — Ale sposób, który ona wybrała był lepszy od wiecznego uciekania.


— Nie jestem nią.


— Wiem — rzekłam i odwróciłam się w stronę okna. — Zawsze to wiedziałam, Anabell i nigdy nie próbowałam szukać jej w tobie.


— Więc czemu robisz to teraz?!


— Chciałam ci tylko pokazać, że to co robisz nie ma sensu. Sama tego próbowałam i to nie ma sensu.


— To moja decyzja — powiedziała już bez złości.


— I to ty będziesz musiała z nią żyć — odparłam, przypominając sobie, że dawno temu to mnie ktoś próbował odwieść od podobnego pomysłu, lecz ja również uważałam wtedy, iż wiem lepiej. — Zrobisz co zechcesz — dodałam chłodno i wyszłam z pokoju, nie patrząc na nią.


— Lily! — zawołała za mną, lecz zawahała się przez moment. — Nie chcę cię stracić.


— Nie stracisz. Żałuję tylko, że nie rozumiesz tego, co próbuję ci powiedzieć.


— Ja po prostu nie mogę zostać.


— Skąd w ogóle wiesz, że kogoś ma? Może coś źle zinterpretowałaś? Czy naprawdę warto porzucać wszystko dla mężczyzny?


— Słyszałam, jak rozmawiał dziś z Jamesem. Remus był tu zanim przyszłaś. James pytał go, gdzie wciąż znika. Powiedział, że układa sobie z kimś życie. Nie chcę na to patrzeć, Lily. Proszę, spróbuj mnie zrozumieć.


Odwróciłam się w jej stronę i spojrzałam prosto w niebieskie, smutne oczy.


— A ja nie chcę stracić przyjaciółki.


— Nie stracisz mnie — odparła żarliwie. — Będę regularnie pisać, obiecuję. A w Afryce będę mogła robić to, co kocham: pomagać ludziom.


Patrzyłam na nią przez krótką chwilę, by ostatecznie znów pokręcić głową.


— Mówiłam już, zrobisz, co zechcesz.


Odwróciłam się i wyszłam z pokoju, nie zważając na jej cichy głos, który nawoływał moje imię. Miałam dość. W tamtym momencie marzyłam tylko o jednym: zniknąć i nigdy nie wrócić. 

 

6 komentarzy:

  1. Kochana!
    Ja to mam jakieś szczęście na Twoje wpisy. Co wejdę to akurat dodałaś! Rozdział doskonały. Podzielam zdanie Lily na temat wyjazdu An. Nie ma sensu ciągle uciekać. Życie toczy się dalej, trzeba zagryźć zęby i stawić temu czoła a nie ZNOWU uciekać. Tak bardzo brakuje mi Dorcas :c uwielbiałam ją!
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak na to, że zapowiadałaś, że rozdział pisałaś nocą i w ogóle, to jest spoko. Mimo wszystko czyta się dobrze :-) czy Lily i James znowu zostaną małżeństwem? Mam wrażenie, że chcesz z tym jeszcze poczekać... jestem ciekawa co będzie następne, co tym razem będzie zakłóceniem "spokoju" w ich życiu.
    Wytrwale poczekam na kolejny wpis. Trzymaj się :-D

    OdpowiedzUsuń
  3. ~Niewinna060715 maja 2016 09:47

    Jeeej!!! W końcu James i Lily są razem. Nawet nie wiesz jak się cieszę :) Szkoda tylko, że jak zwykle nie mogłaś skończyć rozdziału happy endem i pokłóciłaś Lily i Annabell. Zastanawiam się tylko nad jednym, czy skoro postać An wzorujesz na mnie to mam się doszukiwać tu jakiegoś ukrytego przekazu skierowanego w moją stronę? Czekam jak zwykle na kolejną notatkę i pozdrawiam.
    Niewinna0607

    OdpowiedzUsuń
  4. Droga EKP,
    Jestem ciekawa ile jeszcze podobnych zdarzeń będzie miało miejsce w życiu Evans i reszty. To takie niesrpawiedliwe, że młodzi ludzie oglądają śmierć na co dzień. Chwile szczęścia są ulotne, za to nieszczęście zdaje się zapełniać pozostały czas. Jedyne co jest wspaniałe, że mimo tego całego zła jest jeszcze gdzieś ta miłość do drugiej osoby, która to pomaga im przetrwać. Szkoda mi An, która zamierza rzucić wszystko przez Lupina. Czy dziewczyna musi wyjeżdżać, aż do Agfryki żeby pomagać ludziom? Przecież w Anglii jest tylu potrzebujących.

    Pozdrawiam
    Em

    OdpowiedzUsuń
  5. Cześć! Bardzo wciągnęłam się w całą historię. Jest super! Tylko ostatnio na stronie SameQuizy natknęłam się na historię identyczną jak ta. Na dodatek też nazywa się tak samo jak Twój blog! Jestem poruszona. Nie chcę aby to brzmiało 'uprzejmie donoszę' Jeśli dziewczyna zapytała się Ciebie zgodę, spoko. Oto link na jej konto:http://samequizy.pl/author/weronikamroz/
    Pozdro :) Dużo weny życzę:*

    OdpowiedzUsuń
  6. Cześć :)
    Bardzo dziękuję, że poinformowałaś mnie o tym fakcie, z pewnością nie zostawię tego bez odpowiedzi i postaram się o to, by historia ta została usunięta ze strony. Oczywiście dziewczyna nie poprosiła mnie o pozwolenie na opublikowanie jej i przypisuje ją sobie. Tę historię można czytać jedynie na blogu lub stronie fanfiction.net
    W każdym razie jest mi przykro, że ktoś przypisuje sobie moją pracę, w którą włożyłam naprawdę wiele serca i samej siebie. Jeszcze raz bardzo ci dziękuję, również za miłe słowa odnośnie opowiadania :)
    EKP

    OdpowiedzUsuń

Epilog

Dziś są drugie urodziny tego opowiadania, więc zgodnie z obietnicą – przed wami epilog.   Epilog Dla Petunii Evans-Dursley wiadomość...